Quo vadis?
28 kwietnia 2006 o godzinie 0:03, w kategorii Jabłka.
Jeden z czytelników w komentarzu pod tekstem O pecetach postawił ciekawe pytanie – co stanie się w przyszłości z maczkami na PPC? Nie jestem wróżką, ale odpowiedź wydaje się oczywista. Pójdą w zapomnienie. Świat pędzi do przodu i nie zatrzyma się nagle z byle powodu – najpierw więc wyschnie strumyczek nowego oprogramowania, potem skończy się wsparcie dla sprzętu ze strony producenta, a za kilka lat nikt już poza geekami nie będzie pamiętał co w ogóle znaczył skrót PPC. Czy się tym martwię? Oczywiście odrobinkę tak, żal mi po prostu tej niezwykłej i pięknej linii maków, niemniej nie obawiam się przyszłości tak bardzo jak mogłoby się z początku wydawać. Odpowiedź jest prosta – ja już swój komputer znalazłem. Wystarcza mi jego wydajność, wystarcza mi oprogramowanie które mam, uważam przy tym, że jest najpiękniejszym makiem jaki Apple do tej pory pokazało i za nic nie zamieniłbym go na nowszy model. To oczywiście iMac Flat Panel popularnie zwany lampką.
Ma wszystko czego potrzebuję, duży, dwudziestocalowy jasny ekran, duży dysk, odpowiednią na dziś ilość pamięci -1GB – i zapas na drugie tyle. I podejrzewam, że będę z niego zadowolony tak długo, jak długo nie nastąpi jakaś prawdziwa cyfrowa rewolucja – powiedzmy coś w stylu matriksowych wtyczek wpinanych prosto w potylicę, łącz 3TB/s dostępnych w każdej pipidówie na ziemi i tym podobnych futurystycznych technologii opisywanych w cyberpunkowej literaturze… Ok. Może nie jest to komputer, którego będę używał po siedemdziesiątce, ale na pewno wystarczy mi na najbliższe kilka, a może nawet i kilkanaście lat. Ma spory zapas mocy jak na moje skromne potrzeby. A ja je znam i wiem, że szybko się nie zmienią. Czasem wprawdzie jest mi trochę żal, że nowe programy takie choćby jak Front Row, Aperture czy Boot Camp są dla mnie z różnych powodów niedostępne, ale gdy chwilę się nad tym zastanowić, to w gruncie rzeczy idzie tu tylko o chęć wypróbowania nowych zabawek. Czy działa, jak działa, co potrafi i… w zasadzie tyle. Nie chcę zbytnio upraszczać, ale zobaczcie jak niewiele zmieniło się przez te wszystkie lata w takim np. iPhoto. Na przestrzeni lat dodano oczywiście kilka zupełnie nowych funkcji, poprawiono błędy i szybkość działania itp. ale przecież wszystkie te zmiany były raczej ewolucyjne nie rewolucyjne. Niby dużo, lecz w gruncie rzeczy, przecież niewiele. Nadal spokojnie można używać starszych wersji programu, bo jego podstawowa funkcjonalność nie uległa zmianie, co najwyżej tylko łagodnie się poszerzyła. Nowe eleganckie bajery – przyznam, fajne i pociągające – nie skłoniłyby mnie jednak do wymiany komputera. Wzbudzają apetyt – to prawda – ale nie powodują głodu.
Ja być może w ogóle jestem jakiś dziwny, ale w dzisiejszym coraz bardziej hiperrzeczywistym i ulotnym świecie tęsknię za czymś co będzie po prostu stałe. Niezmienne, trwałe, solidne. Kiedyś gdy człowiek kupił szafę, to nie dość że służyła mu ona całe życie, to jeszcze dziś jego prawnuki mogą ją sprzedać za grube pieniądze w świetnie prosperujących antykwariatach. Albo aparat – fotografował nim całe życie, a dziś działa równie dobrze jak w dzień po zakupie. Swoją drogą, ciekawe co będą sprzedawać antykwariusze za 200 lat? Rozpadające się po roku używania meble z dykty? Plastikowe bibeloty z jajek niespodzianek? Kiedyś wybór miał swoją wagę. A dziś… Dziś nowy komputer czy cyfrówka starzeje się praktycznie w przeciągu 6 miesięcy, zmienia sie moda, jak grzyby po deszczu wyrastają nowe z definicji „niezaspokajalne” potrzeby, a wszystko co mamy, rozpada się na kawałeczki – nawet jeżeli nie dosłownie, to mentalnie – jak zżerana rdzą brama. Wciąż i wciąż musimy więc wybierać na nowo. I kupować. I wybierać. Kupować. Ja się pytam, ileż można? To jest jakiś realnie istniejący, przerażający i najprawdziwszy Ubik – nie sądzicie? Mój imak pochodzi z 2003 roku – ma już 3 lata i służy mi wiernie, bezawaryjnie i działa dokładnie tak samo jak w dzień po zakupie. Ciągle jestem zadowolony z jego wydajności i możliwości, które mi nieprzerwanie oferuje. Kiedyś był co prawda cudem wyrafinowanej techniki, dziś jest już tylko atrakcyjnym, dobrze się trzymającym staruszkiem – to fakt. Ale przecież niczego mu nie brakuje, cały czas robi dokładnie to samo. Czemu miałbym go więc wymieniać?
Paradoksalnie, ta pogoń za megahercami, i ich stale rosnący pod maską zapas – jak sądzę – nie służy ich rozwojowi. Dziś zamiast ulepszać oprogramowanie po prostu uruchamia się je na szybszych maszynach. Korzystają na tym wprawdzie wszystkie te zastosowania gdzie potrzeba dużej mocy, ale też z drugiej strony, czy potrzeba jej nam akurat na naszym biurku? Część z was jej potrzebuje, to oczywiste ale równie oczywiste jest przecież to, że dla części z was, jest ona najzupełniej zbędna. Jestem pewnie już stary, nudny i się nie znam, ale za to dobrze pamiętam ile rozrywki potrafiły dać ludziom proste gry działające na 8-bitowych komputerach, z grafiką w 4 kolorach i wyświetlane w rozdzielczości 320×200 pikseli. Pamiętam ile inwencji potrafili wykrzesać z siebie autorzy, budując wiarygodne, dwu lub nawet trójwymiarowe, emocjonujące światy z tak ograniczonych elementów… A dziś? Mamy wirtualne symulacje rzeczywistości z oszałamiającą, realistyczną grafiką, fizyką postaci i przedmiotów, fontannami i niepokojącą mgłą, które w większości są po prostu nudne. I do tego ta wielka mnogość tytułów! W zasadzie to chyba nawet trudno jest dziś dobrze poznać jedną grę, te miliony wyszukanych lokacji i nieliniowych scenariuszy bo przecież już, już chcemy skosztować następną…
Nie zrozumcie mnie źle, nie mam zamiary zawracać Wisły kijem – piszę o tym nie dlatego, żeby sobie ponarzekać na współczesność, a po to by pokazać jej drugą stronę. Inny punkt widzenia. Bo niezależnie od tego zawrotnego pędu, niepohamowanego rozwoju, ciągłego postępu i rozkwitu coraz to nowych technologii, do pisania tekstów, obróbki grafiki, komponowania muzyki, montowania filmów czy nawet rozrywki nie potrzeba wcale procesora z dwoma czy czterema rdzeniami, nowych oszałamiających graficznych i dźwiękowych chipsetów ale normalnego, ludzkiego mózgu, który wie co i w jaki sposób chce osiągnąć. Słowem, skupionego na zadaniu i świadomego używanych narzędzi użytkownika. Szybszy czy bardziej nowoczesny komputer niczego sam nie poprawi, nie doda ani nie zastąpi. Jestem więc pewien, że skoro kiedyś można było z powodzeniem robić coś tam na komputerze z procesorem G3 i 256MB pamięci, to można i dziś. Tyle, że trzeba wiedzieć czego się chce i jak to osiągnąć. A w tym oszałamiającym, migotliwym i nienamacalnym świecie coraz o to trudniej. Antropolodzy nazywają stan w jakim znajduje się bombardowany tymi wszystkimi nowościami, informacją i kuszony reklamami człowiek stanem dystrakcji. Dystrakcji czyli roztargnienia.
Co więc stanie się z makami na PPC? Prędzej czy później odejdą w zapomnienie. Ale zanim to nastąpi minął jeszcze długie lata. Na razie Apple ma jeszcze zobowiązania. Zbyt dużo sprzedano komputerów żeby je teraz niefrasobliwie porzucić. Używają ich przecież tysiące firm i miliony użytkowników na całym świecie. Zapłacili za nie – i to niemało – po to aby na nich spokojnie pracować a nie za rok czy dwa kupować nowe. Tak więc firma, która sprzedała im ten sprzęt po prostu nie może sobie pozwolić na ignorowanie ich potrzeb. Przecież nikt inny, jak oni właśnie, prędzej czy później, wymieniając sprzęt kupią nowe inelowe maki. Stąd właśnie program Universal Binary, i głośne zapowiedzi o podwójnej (czyli działającej zarówno na PPC i x86) wersji Leoparda. Przez najbliższe 4-5 lat maki zbudowane na procesorach PPC będą więc żyły nie gorzej niż do tej pory – nawet dziś, sporo czasu po ogłoszeniu przesiadki maszyny z procesorami G4 i G5 wciąż widnieją w cennikach w Apple Store. A potem? No coż, pozostaną przy nich wierni użytkownicy – tak jak swoich wyznawców mają Cube czy Pismo, tak zyskają ich pewnie także inne komputery z PPC. Wciąż więc będzie powstawał dla nich jakiś soft, choć pewnie w mniejszych ilościach.
Mam też cichą nadzieję, że do czasu kolejnej przesiadce Apple, tym razem na procesory AMD lub G8, programiści pasjonaci zamiast „gonić za megahercami” skupią się raczej na dopieszczaniu własnych programów, tak aby były jeszcze bardziej użyteczne, przemyślane i wygodne w obsłudze, wyciągając przy okazji ze starych maczków maksimum ich wydajności. Być może nie jest to jakaś świetlana przyszłość, ale na pewno godna i spokojna starość. Zresztą gdy patrzę na działalność fanów Amigi – a więc komputerów które dawno wymarły, i to wydawałoby się że na dobre – to nie widzę specjalnych powodów do zmartwień. Mają oni swoje fanziny, spotkania, zloty i newsroomy, blogi i linkownie, i najlepsze, rozwijane przez długie lata oprogramowanie – wiadomo przecież, że najlepszym menadżerem plików na świecie jest Directory Opus, czy jak on tam się nazywa 😉 – a ciśnienie podnoszą im kolejne plotki o Rychłej Reaktywacji. Słowem, pomimo sędziwego wieku i, jakby na to nie patrzeć, ograniczonych możliwości komputer ten nadal żyje! A jeżeli do tego wszystkiego, prawdziwy jest podnoszony ostatnio argument, że ilość różnych wirusów, trojanów i wszelkich innych ataków na system jest wprost proporcjonalna do jego popularności, to zaryzykuję teorię, iż maki na PPC pozostaną na dłuuuuuuugo najbezpieczniejszymi maszynami na ziemi. Ciekawy jestem co wy na to?