Lepiej. Więcej. Szybciej.
14 stycznia 2010 o godzinie 23:08, w kategorii Jabłuszka.
Czemu wolimy siedzieć z laptopem na kanapie niż z komputerem stacjonarnym przy biurku? Bo na kanapie wygodniej się siedzi lub nawet leży. Chciałbym też przypomnieć, że laptopy nie powstały w celu kanapowym i – wbrew pozorom – nie jest to ich główne zastosowanie. Czemu bardziej osobista od komputera jest dla nas nasza komórka? Bo mamy ją zawsze przy sobie. Czemu wyjeżdżając w podróż służbową oprócz iPhona zabieramy jeszcze ze sobą netbooka? Pojęcia nie mam ale chyba po to aby się nim pochwalić. Albo dlatego, że sprzedawca obiecywał, że zastąpi on laptopa… Intymna, a jednocześnie zbiorowa bliskość pomiędzy dostawcą treści, a jej odbiorcą, to coś, z czym rodzą się jedni i drudzy. Od czasów greckich teatrów i słownych ekstaz Homera, po komentarze na blogu pod wpisami Bartka Skowronka – bliskość z odbiorcami, to coś co twórców podnieca… Dzięki swojemu komfortowi tablet miałby szansę na przywrócenie bliskości rzymskiego forum. Na skalę globalną – pisze Pająk z emfazą w epickim finale. Rzymskie forum! Globalna intymność? Zbiorowa bliskość? Khm, Khm. Przepraszam, a gdzie sucha woda? Cóż, gdyby to był boks na tym bym pewnie poprzestał ale to nie jest boks. To w ogóle żaden sport. Media, dziennikarze i blogerzy piszący o komputerach od kilkunastu tygodni ogłaszają pewnym tonem coraz to nowe rewelacje na temat nieistniejącego urządzenia z dużym dotykowym ekranem tymczasem ja chciałbym jedynie usłyszeć odpowiedź na pytanie do czego ono może służyć. Nie proszę przecież o zbyt wiele – o jakąś jedną sensowną hipotezę, rozsądną spekulację lub nawet o banalny ale prawdopodobny pomysł. To wszystko. Gdybym wiedział to bym powiedział – pisze Przemek Pająk odbijając piłeczkę. Nie chce być nadmiernie złośliwy ale na usta ciśnie mi się – a skoro mi się wiem to napiszę. Zrozumcie mnie dobrze – ja się nie chce kłócić, nie chce mieć racji, ja tylko szukam jakiegoś punktu zaczepienia, który pozwoliłby tym wszystkim plotkom jakoś się uprawdopodobnić. W zamian zaś dostaję baśń o cyfrowym druku i globalnej technorewolucji. Dlaczego zaraz baśń? – spytacie. Ano dlatego, że pająkowa wizja pasuje nie tylko do applowskiego tabletu ale także do każdego laptopa, dowolnego nowoczesnego smartfona, wszystkich tych palmtopów, netbooków, uempeców a nawet do desktopów porozstawianych po świecie w niezliczonych, czynnych całą dobę, kawiarenkach internetowych. Wszystkie te rewelacje już mamy – mamy telewizję na żądanie (wymianę divxów w sieciach p2p, itvp, youtube, redtube i tym podobne serwisy), mamy e-gazety (płatne i darmowe, profesjonalne i amatorskie, szalone i poważne), mamy dowolność tworzenia i publikowania treści (i to od 1996 roku, rozszerzoną kilka lat później wraz z powstaniem pierwszych systemów do blogowania) a także tysiąc i jeden sposobów na interakcję pomiędzy czytelnikami i autorem.To o czym pisze z takim zacięciem Pająk to po prostu współczesny internet i podłączone do niego niezliczone ilości terminali – stacjonarnych, przenośnych i kieszonkowych. iTablet byłby po prostu kolejnym z nich – niczym więcej i niczym mniej. A jednak miałby wszystko zmienić. Jak? No jakoś. Internet przepisuję się pod iPhona – powiada Pająk cytując Ballmera. Apple potrafi zrobić to samo lepiej niż inni – twierdzi wskazując iPoda. No jasne, że potrafi. I to właśnie to zrobiło. Trzy lata temu. iPhone to dokładnie takie urządzenie jakie Pająk nam z entuzjazmem przepowiada. Łatwe w obsłudze, przenośne a nawet ultra-mobilne cokolwiek to znaczy. Tyle, że większy ekran niczego mu przecież nie doda – wręcz przeciwnie – może sporo ująć. Dopóki bowiem mieści się w kieszeni możemy mieć go przy sobie właściwie tak długo jak długo nosimy ubranie – kiedy przestanie… Cóż, po prostu przestaniemy go ze sobą nosić. Duży iPhone, niezależnie od nazwy, będzie po prostu kolejnym laptopem (przypominam, że „lap” oznacza kolana a „top” na wierzchu) ale jego ewentualna przewaga nad dotychczasowymi konstrukcjami jest na razie równie mglista jak opowieści Pająka. Cóż, mógłby pewnie spokojnie zastąpić airbooka. Kosztowny, elegancki, bajerancki… Sexy. Ale tu chodzi o wyspecjalizowane urządzenie, komputerek typowo kulturalno-oświatowy – powiecie. Odpowiednik iPoda dla gazet, prasy i prawdziwych mediów cywilizujący cały ten internetowy bałagan i zbyt wielką swobodę. Z iPodem się przecież udało – dobitnie podkreśla mój rozentuzjazmowany adwersarz wspominając discmany, muzyczne nokie- sony-ericssony i swoje z nimi przeżycia. Tymczasem porównanie tych dwóch światów nie ma zbyt wielkiego sensu – już choćby dlatego, że muzyka świetnie uzupełnia nam czas jako tło podczas gdy lektura zawsze wymaga uwagi. Możemy też kiwać się w rytm obcojęzycznej piosenki nie rozumiejąc tekstu ale nie zagłębimy się raczej w lekturze węgierskiego tygodnika czy szwedzkiej książki skuszeni ładną okładką, prawda? Gdzie Rzym a gdzie Krym?
Owszem, zarówno przemysł muzyczny jak i wydawniczy notują w ostatnich latach znaczny spadek sprzedaży i w obu przypadkach winę za ten stan rzeczy można próbować zwalić na postępująca digitalizację – ale to jedyne podobieństwo. Wraz z upowszechnieniem się empertójek i iPodów ludzie przestali kupować płyty ale przecież nie przestali ich słuchać. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że słuchają ich więcej niż kiedykolwiek. Tymczasem czytelnictwo spada realnie – w wyniku rozwoju kina, telewizji, gier wideo i innych obrazkowych form rozrywki – a sieć nie tylko za to nie odpowiada ale nawet zmniejsza negatywne skutki tego procesu wymuszając na nas pisanie i czytanie na ekranie. A nawet, ponoć, odbiera widzów telewizji… To oczywiście prawda, że w porównaniu z walkmanem czy discmanem iPod pozwalał nam na więcej, używało się go przyjemniej i taniej. Nie piszę tu nawet o piractwie – ściągając płytę przez sieć a nie samolotem oszczędzamy $20 za przesyłkę i przynajmniej kilka dni oczekiwania. Jednak z naszym e-czytnikiem byłoby odwrotnie. Raz – oferowałby mniej niż byle kiosk na byle blokowisku – owszem, będzie w nim NYT i Le Monde ale nie będzie Wróżki, magazynu dla gejów Adam, tygodnika Straszne Sensacje i miesięcznika Twój Pies, nieprawdaż? Dwa – byłoby drożej. Gazeta to wydatek kilku, może kilkunastu złotych, książka to kilkanaście-kilkadziesiąt złotych podczas gdy tablet… Załóżmy, kilkaset dolarów plus dalsze regularne wydatki. Kiedy to się zwróci zakładając, że gazety i książki czyta się od czasu do czasu i przecież nie wszystkie. Za 5 lat? Za 3? Poza tym co z konkurencją w postaci internetowych wortali, dzienników i ich papierowych wersji? Musiałby zniknąć z rynku żeby skutecznie wymusić przesiadkę – myślicie że to w ogóle możliwe? Trzy – taki tablet byłby też dużo bardziej wymagający w użyciu niż wszystkie te „średniowieczne relikty”. Gazety nie trzeba pilnować zostawiając ją na stoliku, książki nie da się popsuć wylewając na nią szklankę wody, nie trzeba jej też doładowywać co dwa dni a jej obsługa – przy całym szacunku dla osiągnięć Apple w tej materii – jest i zawsze będzie prostsza. Co nam zatem zostaje? Niezbyt poręczne lecz drogie urządzenie, oferujące mniej niż konkurencja, którą ma pobić… Czy tak właśnie wygląda „lepiej”? W czym przypomina wam to iPoda czy nawet iPhona?
Umówmy się – gdyby Apple chciało mogłoby ów cudowny tablet wprowadzić do sprzedaży natychmiast. Ech! Nawet przedwczoraj. Mają przecież odpowiednią technologie, niezbędne doświadczenie, pełną kontrole nad sprzętem i systemem, która sprzyja tego typu wyskokom i pozwala zostawić konkurencję daleko w tyle. Co to za problem? Żaden. Rzecz w tym, że to wszystko ciągle zbyt mało żeby osiągnąć sukces. Zarówno muzykę jak i telefony komórkowe nosiliśmy ze sobą na długo przed tym zanim Apple zaczęło je poprawiać – wystarczyło więc tylko zharmonizować pewne elementy. Co więcej przenośne odtwarzacze jak i komórki to rzeczy, które chcemy nosić w kieszeni tak bardzo, że z niekłamaną satysfakcją korzystaliśmy z przeskakujących discmanów i zup. łatw. w obsł. telf. – mimo ich oczywistych wad. Jednak czy to samo można powiedzieć o domowej bibliotece? Bo – ile ukochanych książek nosicie ze sobą na co dzień? Słucham? Ani jednej? Zaraz, zaraz – a może nosicie ze sobą już jakiś tablet? Nie? To idźmy dalej – piosenka trwa zaledwie kilka minut, bez trudu więc można jej słuchać kilka razy dziennie i więcej – ile razy zatem w zeszłym tygodniu przeczytaliście ulubiony rozdział ulubionej powieści? Zero? Doprawdy?! Do książek i muzyki się przecież wraca! Tak, tak, tak. Sam to robię. Tyle że interwał jest trochę inny, nieprawdaż? A może z gazetami jest trochę inaczej? Może jutro będziecie jeszcze chcieli poczytać sobie gazetę z przedwczoraj? Sprawdzić prognozę pogody, opinie o nieaktualnej sytuacji i kurs dolara z poniedziałku? Nie? A może warto upamiętnić kolorowe tygodniki nosząc ze sobą wszystkie roczniki Newsweeka lub Polityki i czytając je w autobusach lub u dentysty? Nie? Może więc miesięczniki – Chip, Zwierciadło, Film, Playboy? Też nie? To po jaką cholerę komu – powiedzcie mi – iPod na gazety i książki? Och, może gdyby jeszcze dało się kupować poszczególne artykuły… Lepiej, więcej, szybciej – wylicza Pająk zalety iTabletu. Jakie zalety? Dla kogo zalety? Czy naprawdę chcemy konsumować jeszcze lepiej, jeszcze więcej i jeszcze szybciej? Czy naprawdę chcemy tworzyć według takich właśnie kryteriów? Lepiej. Więcej. Szybciej. Lepiej. Szybciej. Więcej. Szybciej. Więcej. Lepiej. To nie jest wcale optyka twórcy ani odbiorcy, inżyniera, projektanta ani użytkownika – to jest optyka sprzedawcy, który chce wyrobić premię. A cały ten pomysł z ratowaniem mediów i e-gazetami oparty jest na absurdalnym założeniu, że ludzie tak bardzo chcą być bombardowani informacjami z mainstreamu, że gotowi są w tym celu nosić ze sobą jeszcze nieporęczną tabliczkę…