Drugi laptop trzeci świat
19 stycznia 2008 o godzinie 0:09, w kategorii Jabłka.
Ostatnie premiery Apple i późniejsze ożywione internetowe dyskusje sprowokowały mnie do napisania tekstu który miał je omówić szerzej niż pisany na gorąco komentarz. Jednak w międzyczasie tekst zmienił kierunek i nieco sobie podryfował. Wiecie jak to jest – pierwszy imak, drugi laptop, trzeci świat, czwarta władza, piąte koło u wozu, szósty zmysł, siódma pieczęć, ósmy dzień tygodnia i dziewiąte – nie pożądaj żony bliźniego swego. Głównie dlatego że applowskie nowości wymykają się naszym dotychczasowym kryteriom a nawet więcej – wyraźnie je przewartościowują. Widać to dobrze zwłaszcza z polskiej perspektywy – zaproponowane rozwiązania są dla nas nie tylko niedostępne i kosztowne ale też właściwie niezrozumiałe. Zastanawiam się skąd bierze się ta różnica skoro żyjemy przecież w mocno zamerykanizowanej kulturze, w czasach globalnej wioski, w wirtualnej przestrzeni w której odległości i granice przestały mieć znaczenie… W efekcie zapraszam was do lektury nieco rozwlekłego – ale mam też nadzieję że trochę interesującego – tekstu zawierającego przy okazji fundamentalne pytania o sens życia, wszechświat i cała resztę.
Od dwóch lat laptopy sprzedają się ponoć znacznie lepiej niż desktopy i prawdopodobnie niedługo całkiem je zastąpią – przynajmniej w tzw. domowych zastosowaniach. Po prostu te większe będzie się nosić z pokoju do pokoju a te mniejsze po ulicy. I nic dziwnego, większość z nas po prostu nie potrzebuje i nigdy nie potrzebowała pod biurkiem huczącej dwunastoma wentylatorami i chłodzonej wodą fabryki trójkątów i kurzu. Przecież kształt ten wziął się z niedostatków techniki a nie z jej osiągnięć! Kiedyś chcieliśmy komputerów tak bardzo, że wzięlibyśmy je nawet gdyby były opalane węglem. Ale dziś? Domowy komputer dawno już przestał być centrum elektronicznej rozrywki lub uniwersalnym i kosztownym narzędziem do pracy i coraz częściej jest tylko prostym internetowym terminalem. Co prawda mnogości fleszowych reklam na niektórych stronach nadal wymaga sporo mocy niemniej jednak czasy kiedy szybka karta graficzna była obok drogocennego kontrolera SCSI najważniejszym podzespołem domowego peceta dawno już odeszły w zapomnienie… Na szczęście.
Nowy Macbook Air pokazuje wyraźnie że laptopy wracają wreszcie do korzeni. Z założenia miały być to przecież komputery przenośne a ostatnio coraz bardziej zaczęły przypominać desktopy: wielkie ekrany, duża wydajność i waga plus wbudowany UPS czyli – już bez złośliwości – boleśnie krótko działająca bateria… Komputery przenośne ale jednak niemobilne. Air jest inny. Jest kompletnie w poprzek. Dlatego, że nie musi niczego zastępować – to po prostu z definicji drugi czy trzeci, a w każdym razie dodatkowy komputer. I właśnie dzięki temu założeniu dzięki temu jest taki cienki, mały i lekki. I taki „kontrowersyjny”. Nie jest to oczywiście pierwsza tego typu konstrukcja, od jakiegoś czasu na rynku pojawiają się już takie komputerki jednak do tej pory stanowiły one raczej obiekt westchnień nie mogących wytrzymać bez internetu geeków niż prowadzących prawdziwe życie normalnych ludzi. Ewidentnie coś się w tej kwestii zmienia czego najlepszym dowodem jest asusowy EeePC, który został oficjalnie uznany najlepiej sprzedającym się produktem w historii tego – jak by nie patrzeć – ogromnego przecież koncernu. Słowem airbook to komputer „trochę na jutro”.
Pisze niejasno? Chodzi mi po prostu o to, że dziś oczekujemy od komputera nieco innych rzeczy niż chcieliśmy od niego jeszcze 5 lat temu i całkiem mocno innych niż 10 lat temu… Nawet jeżeli na pierwszy rzut oka tego nie widać. Niby robimy z grubsza to samo ale coraz bardziej zaczyna się liczyć jak to robimy. I dlatego właśnie często okazuje się niespodziewanie, że traktowany do tej pory z wyższością minimak niezauważalnie staje się dla nas całkiem sensownym wyborem albo że chętnie wydamy te kilka tysięcy więcej tylko po to żeby przestać patrzeć na logo Windows. O! Kupiłem sobie maka – kto by pomyślał? Jasne, jakaś grupa z was zawsze będzie potrzebowała głównie mocy bo używacie komputera do pracy albo zwyczajnie „stać was” i po prostu musicie „być na bieżąco”, inni z podobnych powodów wybiorą składaka, otwartą obudowę i wielkie podświetlane wentylatory ale przecież nie wszyscy. Większość z nas kupuje komputery „pod siebie” – jedni do pracy inni do nauki, jedni dla internetu a drudzy dla rozrywki a jeszcze inni z wszystkich tych powodów. I szuka optymalnych rozwiązań a nie wyzwań. Wcześniej po prostu kupowaliśmy jeden komputer do wszystkiego, a potem zmuszaliśmy go do różnych rzeczy a dziś z tych samych powodów kupujemy ich… kilka.
Stać nas, zarabiamy więcej, elektronika tanieje. Zwykle też nie używamy już jednego komputera a kilku lub nawet kilkunastu – w pracy stoi wypasiona stacja robocza albo – odwrotnie – przedpotopowy pecet z kineskopowym monitorem bo niczego więcej nie potrzebujemy (w szkole pewnie podobnie), w domu stoi nasza wypieszczona osobista maszynka, w torbie leży laptop, pod telewizorem konsola, pod biurkiem ruter, który też jest przecież w gruncie rzeczy zwykłym tyle że wyspecjalizowanym komputerem, na biurku leży komórka, ipod lub jeszcze jakiś PDA czyli nic innego jak kolejne małe komputerki… Jest ich w około coraz więcej. Dzieje się tak, bo jak mawiają Amerykanie – nie da się jednocześnie mieć ciastka i go zjeść. Ciągle trudno jest pogodzić ze sobą np. wydajność z mobilnością (problemem jest tu zasilanie i temperatura a nie sama miniaturyzacja!) albo małe rozmiary z późniejszą wygodą używania – nie udawajmy, mały ekran lub klawiatura jest dobra tak długo do póki nie postanowimy z niej skorzystać. I dlatego ciągle musimy wybierać pomiędzy jednym a drugim. Oczywiście na ile są to w ogóle sensowne i istotne wybory można rozmawiać długo i namiętnie ale to temat na osobny tekst. Co więc dziwnego w tym że kolejny komputer został pomyślany aby nam służyć w drodze lub raczej w przestrzeni jaka tworzy się pomiędzy tymi wszystkimi innymi komputerami? Po prostu nie potrzebujemy już kolejnej superuniwersalnej maszyny…
Air jest pod tym względem trochę jak kolorowy iMac, pierwszy komputer który zaczęto sprzedawać bez stacji dyskietek tłumacząc klientom że wkrótce i tak zastąpi ją ethernetowa wtyczka a większość plików będziemy przesyłać sobie internetem. Dziesięć lat temu ludzie też pukali się w czoło słuchając tych proroctw – a dziś to rzeczywistość. Nie mam oczywiście złudzeń, że to się przyjmie bez oporów. Zwłaszcza u nas. Szanse airbooka na sukces nad Wisłą trafnie podsumował na swoim blogu Costa :
Tak więc nie wróżę sprzęcikowi w naszym kraju popularności tym bardziej, że drogie będzie toto diabelnie a sama myśl o wydaniu kupy siana na coś, co nie ma gazyliona gigaherców pod maską, funtyliona gigabajtów ramu i kwadrofonii w standardzie raczej na pewno nie przejdzie przez myśl moich rozsądnych rodaków.
Ale przecież Apple nie projektuje komputerów z myślą o naszym rynku, naszych upodobaniach, przyzwyczajeniach i przesądach. Żeby zrozumieć sens tej konstrukcji trzeba się więc na chwilę oderwać od wymoszczonego wygodnie stereotypu i spojrzeć na świat bez klapek na oczach. Airbook nie ma napędu cdrom bo mamy go w stacjonarnym komputerze, nie ma też wielu portów USB i innych złącz bo w drodze i tak rzadko ich używamy, nie ma gniazdka ethernet bo zwyczajnie wygodniej jest korzystać z wifi niż z kabla a w cywilizowanej części świata łatwiej o hotspoty niz o swobodnie zwisające wtyczki RJ45. I daję głowę że w Nowym Jorku to nikomu nie przeszkadza choć rozumiem że w w Kielcach może. Zresztą przecież tu wcale nie chodzi o to żeby dopinać do niego huba USB – a wręcz przeciwnie. Ten jeden port ma nam służyć wtedy gdy od czasu do czasu będziemy chcieli podpiąć pendrajwa albo cyfrówkę albo zewnętrzny dysk albo… cokolwiek. Nie ważne to po prostu taka dziurka na świat a nie wrota… Jednym słowem, to jest komputer dla ludzi którzy nie potrzebują huba USB. Albo dlatego że mają w domu swoje duże i maksymalnie wszechstronne komputery i cały bezprzewodowy system zbudowany na airportach i afp albo właśnie dlatego że ich nie mają i nie chcą mieć. Jest przeznaczony dla ludzi którym wystarcza minimum techniki – przy czym minimum nie musi tu oznaczać koniecznie mało, może oznaczać także technikę niewidoczną, dobrze ukrytą i nie wymagającą ze strony użytkownika uwagi, wiecie co mam na myśli, żeby słuchać radia nie trzeba się znać na tranzystorach…
Jednocześnie warto zauważyć, że im bardziej się taki komputer odchudzi tym więcej potrzebuje z zewnątrz. Stary laptop jest prawie samowystarczalny – wystarczy mu gniazdko z prądem i internet po ordynarnym kablu. A nowy – cóż bez dostępu do gotowej infrastruktury będzie właściwie nieprzydatny. Nie jest to więc „kompresja bezstratna”. Ma swoje wady, choć może lepiej byłoby napisać – uwarunkowania. Czy można więc powiedzieć że jest to pełnoprawny komputer? Oczywiście wszystko zależy od tego jak ową pełnoprawność sobie definiujemy – czy będzie to suma elementów które spodziewaliśmy się znaleźć, czy kilka kluczowych cech jak na przykład pełnowymiarowa klawiatura, odpowiednio duży dysk i w miarę duży ekran czy też może to na co nam urządzenie pozwala? Obstawiam to ostatnie – i nie jest to tylko przeczucie a twarda empiria. Od kilku miesięcy używam bowiem zamiast normalnego laptopa shakowanego iPhona i właściwie nie odczuwam większej różnicy. Ekran jest mniejszy – tak – ale za to mieści się w kieszeni. Jestem zadowolony z tej transakcji. Oczywiście oznacza to głównie, że używałem laptopa do rzeczy które iPhone potrafi bez wysiłku zastąpić – bo przecież nie obrobicie na nim np. fotografii ale też – bądźmy sprawiedliwi – nie obrabiacie ich w każdej chwili a osobisty komputer z internetem w kieszeni przydaje się dosyć często. Coś za coś. Ale wracając do sedna…
Nie chodzi tylko o moje doświadczenia. Po prostu dziś komputer nie podpięty do sieci jest najnormalniej niekompletny. Znacznie bardziej niż gdyby mu wyjąć nie tylko cdrom ale i spację, enter i kartę dźwiękową. Zauważcie, bo to ważne, że już teraz liczy się dla nas bardziej niż namacalne podzespoły nienamacalna sieć. Nie chcemy komputera – chcemy internetu. Nie chcemy laptopa tylko tego co on umożliwia. Dlatego braki airbooka bez zbędnej kazuistyki można postrzegać jako zalety – o ile tylko człowiek zna swoje potrzeby i racjonalnie podchodzi do tematu. Tak samo jak iPhone który dowodzi, że nawet fizyczne uwarunkowania w postaci rozmiarów nie stanowią wielkiej przeszkody – zresztą patrząc na te wszystkie urządzenia typu PDA czy BlackBerry które mimo ewidentnie niewygodnych rozwiązań znajdują jednak zadowolonych nabywców – sądzę że ta teza nie wymaga jakichś specjalnych uzasadnień. Reasumując, najważniejsze są jednak możliwości. I tu dopiero zaczynają się schody.
Tak długo jak poruszaliśmy się w stworzonym według – chyba najpiękniejszych – XX wiecznych wartości świecie, jakim jest opisany w kolejnych RFC internet wszystko było w miarę w porządku. To świat technologicznej wolności – pełen warunków zgoda – ale wspólnie wydyskutowanych, w miarę jasno sprecyzowanych, spójnych i co najważniejsze obiektywnie niezbędnych aby można ze sobą połączyć i skomunikować różne i bardzo różne urządzenia. Co zabawne, stworzyli go za pieniądze wojskowych żyjący utopiami marzyciele, i co dosyć wymowne – prawdopodobnie tylko on i skorpiony przetrwałyby wojnę atomową. Na marginesie: Steve Jobs był jednym z nich. To widać kiedy z uporem – mimo iż jest to prawdopodobnie ryzykowne a być może nawet niekorzystne – forsuje na rynku rozwiązania które są bardzo wygodne dla użytkowników a mniej dla jego biznesowych partnerów. Nie próbuję was przekonać że to Święty Mikołaj, zwracam tylko uwagę że gdyby chodziło mu tylko o biznes i pieniądze już dawno przestałby się wysilać i trzaskałby to co reszta… Ostatnio wprawdzie trochę zaczął ale airbook wydaje mi się akurat odwrotem od tej strategii. No ale mniejsza o to. Wróćmy do głównego wątku…
Gdy wkraczamy w wiek XXI, do sieci prywatnych, dostarczających określone usługi i zbudowanych na korporacyjnych zasadach wszystko bierze w łeb. Zobaczysz nasze treści kiedy zainstalujesz nasz odtwarzacz, skorzystasz z naszej oferty kiedy wykupisz abonament i tak dalej. Jednocześnie na chama przycinamy Internet tak żeby dopasować go do rzeczywistości – co oczywiście niezależnie od intencji kończy się triumfem chamstwa. Cenzurą jak w Chinach, permanentną inwigilacją, głupimi pomysłami, niedorzecznymi roszczeniami i całą masą innych groźnych absurdów. Nie w tym rzecz żeby je tu wyliczać a żeby dostrzec czemu tak się dzieje. To prawda internet bardzo szybko i brzydko się skomercjalizował ale to nie pieniądz stanowi problem – problemem są konwulsje starego porządku i rozpaczliwe próby odwrócenia sytuacji. Zrozumcie mnie dobrze – nie dziwię się. Świat nie jest tak skonstruowany, że bez słowa godzimy się z porażką i godnie oddajemy pola zabierając swoje zabawki – jeśli nie wierzycie włączcie telewizor na Animal Planet i zobaczcie jak w przyrodzie wszystko się na wzajem pożera. Chodzi mi tylko o to, żeby nazwać rzecz po imieniu – zło jest ciągle takie samo, pochodzi spoza sieci i próbuje wykorzystać ją we własnym celu.
Nic więc dziwnego, że mimo iż nie ma żadnych technicznych przeszkód aby w cyberprzestrzeni świat na dobre pozbył się granic i numerów one nadal mają się świetnie a nawet nabierają nowych znaczeń. Ten sam świat który w blasku fleszy likwiduje szlabany i przejścia graniczne, w tysiącach wielkich słów zapewnia nas o swojej otwartości jednocześnie nieświadomie buduje nowe literalnie niewidzialne granice. I to w przestrzeni w której są one całkowicie zbędne, sztuczne i nienaturalne… Nawet trywialny iTunes ma swoją drugą, ciemną stronę. Znamy ją świetnie choć chyba nie bardzo chcemy ją dostrzec i trochę ją lekceważymy. Przesadzam? Wyobraźcie sobie internet z którym wprawdzie możecie się zawsze i bez trudu połączyć ale który pozwala na serfowanie tylko po pierwszych stronach serwisów www – a kliknięcie w dowolny link wyświetla uprzejmy komunikat, że w tej części Europy usługa jest niedostępna. Nie twierdzę oczywiście, że iTunes jest dla nas tym czym dla reszty komputerów był i jest internet – to tylko metafora. Ilustracja jak bardzo przestaliśmy zwracać uwagę na nienaturalność tej sytuacji. I chcę wam pokazać, że z roku na rok dystans dzielący nas od cywilizowanego świata powiększa się coraz bardziej.
Nie umrzemy z braku itunesowych treści – w końcu to tylko rozrywka, czasem sztuka – nic bardzo potrzebnego, prawda? Poza tym istnieją jeszcze inne kanały dystrybucji – tradycyjne sklepy z płytami czy z filmami, sieci P2P i tak dalej. Skoro żelazna kurtyna i COCOM nie zatrzymały komputerowej rewolucji – pamiętam jak ludzie przywozili do Polski pierwsze 8-bitowe komputery w walizkach – więc w czym problem? Tak. Mimo to trudno przecież powiedzieć że jej pomogły – zachodni świat rozwijał się znacznie szybciej niż demoludy a to że tak szybko nadrobiliśmy straty wynika tylko z tego że było to stosunkowo łatwe i z roku na rok coraz mniej kosztowne. Na przykład kiedyś łatwiej było kupić oprogramowanie niż teraz… Dowolny program kosztował 20zł albo nawet był za darmo u kolegi, i można go było sobie przegrać byle gdzie na byle co wystarczyło tylko chcieć. Taniał też sprzęt. Kiedyś 2GB ramu kosztowały tyle co lotniskowiec dziś zapłacimy za nie 150zł. To są obiektywne przyczyny. Co więcej wtedy chodziło o przedmioty – komputery, elektronikę a w przypadku oprogramowania bardziej liczyły się dyskietki czy płyty niż ich zawartość. Łatwiej byłoby im zatrzymać rewolucję internetową, nawet jeśli tylko na krótko, to przecież mogliby to zrobić bardzo skutecznie… Więc nadgoniliśmy. Zgoda. Ale mimo to przecież nie we wszystkich segmentach – np. dostęp do sieci nadal jest w Polsce bardzo drogi i ciągle jeszcze nie dla wszystkich, nie mówiąc już o jakości usług. A przecież to nie jedyny problem. Mimo zauważalnych zmian na lepsze ciągle jeszcze spotykamy się jakimiś zakonserwowanymi reliktami tamtej rzeczywistości. Myślicie że legalnym dostępem do cyfrowej treści będzie inaczej?
Przecież lata piractwa ciągle jeszcze kładą się cieniem nie tylko na biznesowych planach korporacji które omijają nasz kraj z daleka ale przede wszystkim na świadomości użytkowników – nauczeni że treść pozbawiona jest wartości nie czujemy wielkiego szacunku dla pracy programistów, autorów poradników czy nawet dla wysiłku „pozytywnych bohaterów” by użyć określenia ukutego przez Esther Dyson bezinteresownie pomagających początkującym na różnych webforach czy w usenecie. Dajcie sobie spokój z laurkami tu nie chodzi o deklaracje i komplementy! Tu chodzi o to, że w tej atmosferze jeszcze długo nikt nie wpadnie na pomysł żeby założyć własną firmę i żyć z pisania programów. Bo to po prostu brzmi jak stary żart o jazzmanach: wiesz wydałem płytę – ile sprzedałeś? – dom, samochód. I dlatego właśnie polski programista zawsze pracuje u kogoś. Nie ma zmartwienia, powiecie, są liczne wyjątki – więc nadrobimy i ten dystans. Prędzej czy później. Pewnie – kłopot w tym, że to co z punktu widzenia toczącego się koła historii nie ma znaczenia z punktu widzenia zwykłego człowieka – ma olbrzymie. Bo oczywiście świetnie że za pięćdziesiąt lat będziemy już tuż tuż za peletonem – ale co mnie to obchodzi? Coś na tym zyskam? Ja potrzebuje polskiego softu tu i teraz. Owszem, wiele się zmieniło ale ze wszystkich elementów tej układanki człowiek zmienia się najtrudniej i najwolniej. Innymi słowy – czym skorupka za młodu…
Pozwólcie mi na jeszcze jedną, ostatnią dygresję – w latach osiemdziesiątych w amerykańskich podstawówkach realizowano program edukacyjny Just Think! mający na celu nauczyć dzieci „medialnej piśmienności” a więc „pisania i czytania” przekazów audiowizualnych. Po prostu sadzano je przed cyfrowym stołem montażowym i pokazywano jak zmienić sens lub znaczenie obrazu poprzez montaż, podłożenie muzyki czy zamianę kontekstu. Realizując własnoręcznie słynny eksperyment Mozżuchina i inne tego typu proste montażowe techniki uczyły się chyba najważniejszego – nieufności do obrazu. Rzecz bardziej dokładnie opisuje L. Lessig w Wolnej Kulturze – przy okazji odsyłam wszystkich zainteresowanych to świetna lektura. Innymi słowy uczono dzieci że to co zobaczą i usłyszą w telewizji to tylko jedna z wielu możliwych wersji wydarzeń, że wymowę telewizyjnego reportażu czy newsa łatwo jest dyskretnie zmienić i tak dalej i tym podobne. Pewnie – ktoś to zrozumie, inny nie a jeszcze inny od razu zapomni. Ale nie mówcie mi że w skali całego kraju tego typu akcja nie spowoduje że ludzie będą bardziej świadomi a w efekcie zwiększy szanse że wybierając swoich kongresmenów czy prezydenta dokonają racjonalnego wyboru? I nie mówcie mi że pomiędzy wyedukowanymi w ten sposób Amerykanami a Polakami czytającymi streszczenia Nad Niemnem nie będzie żadnej różnicy… Wiedza nie zastąpi doznania – człowiek który nigdy nie skosztował pomarańczy nie powie wam jak ona smakuje choćby przeczytał na temat cytrusów milion książek.
Co łączy te wszystkie sprawy, nowego applowskiego laptopa i tytułowy trzeci świat? Bardzo wiele. Po pierwsze, cały ten zamęt z krytykowanym de facto za swoje zalety airbookiem i granicami w świecie bez granic jest doskonałą ilustracją zachodzących właśnie ważnych społecznych procesów – bo nie chodzi tu przecież wcale o ten czy inny sklep z cyfrową muzyką i wideo tylko o przyszłość i kształt i kondycje naszej przyszłej wyobraźni – a ich konsekwencje wywrócą znany nam świat do góry nogami. Już dziś jesteśmy skłonni bardziej walczyć o prawa prześladowanych w telewizji mniejszości niż o własną godność czy swobodę. Ludzie chodzą na jakieś śmieszne marsze w obronie wolności ale nie potrafią postawić się faktycznie ograniczającym ich swobody decyzjom urzędników. Wiemy wszystko o postaciach z serialu M jak miłość a nie wiemy jak mają na imię dzieci sąsiadów z na przeciwka. Żyjemy wielkimi problemami i gadaniną polityków a nie interesuje nas własna ulica czy zaniedbany trawnik przed domem. Piszę o tym, nie żeby narzekać na czasy i obyczaje a po to żeby uświadomić wam jak bardzo i niezauważalnie odklejamy się od rzeczywistości. A to się będzie przecież pogłębiać a nie cofać… Reasumując, dopiero odkrywamy wybrzeża zupełnie nowej hiperrzeczywistości wiadomo jednak, że ten kto zasiedli ją pierwszy narzuci jej kształt na długie długie lata. Także wtedy kiedy się pomyli – bo przecież doskonale wiecie że Indianie mieli mieszkać w Indiach, prawda?
Po drugie zaś chodzi o dosyć powszechne niezrozumienie faktu, że to co się naprawdę zmienia to nie technologia tylko mentalność. Wynalezienie silnika parowego, samolotu czy telefonu zmieniło nasze postrzeganie – zmniejszyło i oswoiło świat. Zmieniło nasz sposób myślenia o otoczeniu a w konsekwencji nasze zachowania. Internet, cyberprzestrzeń, wirtualna rzeczywistość, cyfrowe życie i wszystkie te i inne modne buzzwordy to przecież obszar o zupełnie nieznanej topografii. Pamiętacie jak nagle dwa czy trzy lata temu gry komputerowe okazały się praktyczne z dnia na dzień bardzo dochodową – ba! większą nawet niż przemysł filmowy – gałęzią biznesu? Albo jak z dnia na dzień zawaliło się imperium fotograficzne Kodaka? Dziś nie rozumiemy jeszcze co tak na prawdę się dzieje ale przecież jedno jest dla nas całkiem jasne – tego nie da się zatrzymać ani zawrócić. Można się załapać albo na dobre zostać z tyłu. Albo albo. A wbrew pozorom wcale nie jesteśmy blisko a do tego ten dystans stale się powiększa. I choć przepaść ta jest coraz bardziej niematerialna to jednak jest przecież także całkiem rzeczywista. Jeśli nie wierzycie zróbcie prosty eksperyment – kupcie iPhone. W Stanach na ulicy jest to funkcjonalne urządzenie w Polsce to tylko niemy kawałek elektroniki. Dlaczego? Slide for emergency!