A może lepiej wcale?
21 sierpnia 2008 o godzinie 15:01, w kategorii Jabłka.
Paweł opisał wczoraj nietypowe formy reklamy iPhona w Polsce i – co interesujące – tematem tym zajęła się też Gazeta Wyborcza. Jednak w trochę innym tonie. Pod salonem (…) kłębi się grupa młodych ludzi. Jedni siedzą na składanych krzesełkach, drudzy na kamiennej posadzce pod arkadami budynku, jeszcze inni stoją. Dopiero z bliska widać, że każdy ma swoje własne miejsce i pilnuje kolejki. – Jest całkiem przyjemnie. Zdążyliśmy się zakolegować, od czasu do czasu ktoś mnie zmienia. Na śniadaniu byłem w KFC. Czekam już od wtorku, bo muszę mieć pewność, że nie zabraknie dla mnie iPhone’a – opowiada pan Marek. A pani Agnieszka dodaje – zainteresowanie jest tak duże, że iPhone’y na pewno błyskawicznie znikną. Stoję w tej kolejce, żeby w piątek w nocy być pierwsza przy drzwiach. I tak dalej.Powstają dwa pytania – drukuje się takie rzeczy z premedytacją czy jednak przypadkowo? Bo przecież albo pracują tam jacyś wybitnie ociężali umysłowo ludzie, którzy faktyczne dali się nabrać – w co doprawdy trudno uwierzyć przecież to jest tak grubymi nićmi szyte – albo… Zatrzymajmy się na chwilę. Tak sobie myślę że będąc młodym, żądnym sukcesu dziennikarzem, który szuka tematu chciałbym wiedzieć dlaczego ktoś koczuje trzy dni na chodniku po to aby kupić telefon i raczej nie zadowoliłbym się odpowiedzią w stylu jestem studentką, więc i tak nie mam w wakacje nic lepszego do roboty. Sic! Podejrzane jest także to że kolejki ustawiają się również pod innymi salonami – jeden szaleniec z nudów mieszkający na chodniku to od biedy może się zdarzyć ale kilkunastu lub nawet kilkudziesięciu…? Wystarczyłoby też zajrzeć pod jeden czy drugi sklep wieczorem i zobaczyć co się tam dzieje po zmroku żeby zweryfikować prawdziwość tych wszystkich opowieści, prawda? Nie mówiąc już o tym żeby poszukać w sieci. Zresztą inni potrafią. Życie Warszawy pisze o tym wprost – sztuczne kolejki – a więc da się, prawda? Ale do rzeczy…
Albo to naiwność albo to celowe – ale w takim razie ten tekst to ukryta reklama. No i co z tego? – zapytacie. Przecież to klasyczny partyzancki marketing. Otóż nie. To jest marketing kolabrancki. To nie jest zgrabne podrzucenie tematu który wywoła rezonans – to po prostu element zaplanowanej akcji. Jeden – ulotki na mieście, dwa – ludzie pod salonami, trzy – teksty w gazetach, cztery – co dalej? Może aukcje na allegro? Odfajkowane. Za to wszystko się płaci i obie strony – a więc i zleceniodawca i nadawca – mają tego świadomość. To interes a dziennikarz jest tu jak Piszczyk poprawnie wypełniający ankiety. Ale co z odbiorcą? Przecież dostaje fałszywy tekst! Utrzymany w poważnym tonie, opisujący zadziwiający fenomen iPhone i przedpremierową gorączkę… Tylko, że nieprawdziwy. Gdy za 10 lat ktoś – pisząc na przykład o historii technologii – zajrzy do gazetowego archiwum nawet nie zorientuje się, że to fikcja. Bo niby jak? I tak się właśnie zakłamuje rzeczywistość. Kawałek po kawałku. Ale przecież gazety są od podawania informacji a nie od ich wytwarzania. Szczerze mówiąc nie pojmuje jakim cudem przechodzą takie numery – to wszystko odbywa się przecież kosztem wiarygodności tytułu. Bo jeśli kłamią w sprawie iPhona to dlaczego mają pisać prawdę w jakiejkolwiek innej? A może coś się zmieniło i dziś w tej branży chodzi właśnie o to – żeby kłamać za pieniądze? A może zawsze o to chodziło?
Owszem, to działa. Gazety o tym piszą, blogerzy o tym piszą, ludzie o tym mówią. Tylko, że niezbyt pochlebnie. Czy taki miał być cel promocji – byle jak i bez żenady? I – szerzej – czy to się nam w ogóle koniec końców opłaca? Nam czyli sprzedającym i kupującym, dziennikarzom i czytelnikom. Śmiem wątpić. Abstrahując od tego, że ogonek pod sklepem zupełnie inaczej kojarzy się w USA a inaczej w Polsce – te polskie sztuczne kolejki to jest jakaś smutna porażka… Apple ma wiernych użytkowników nie dlatego, że są oni jakoś wierni z natury a dlatego, że są użytkownikami zadowolonymi. Te produkty – choć może trudno w to uwierzyć komuś kto komputer wyobraża sobie jako dużą metalową skrzynię z Windowsem – po prostu budzą sympatię. Prawdziwą. Nieudawaną. Naturalną. Umiejętny marketing potrafi ją podsycić – to prawda – ale jej nie zastąpi. Tylko w ten sposób można sprowokować takie sceny jak kolejka przed otwarciem pierwszego sklepu Apple w Japonii lub ta przy okazji rozpoczęcia sprzedaży pierwszego iPhona a nawet ta z okazji premiery Leoparda w Bellevue. Akurat przypadkowo „się załapałem” – i wiem, że nie było tam ani jednej podstawionej osoby! Ludzie przyszli trochę wcześniej żeby kupić wyczekiwany program – i tyle. To jest zabawa – a nie jakaś rozpaczliwa strategia reklamowa.
Wracając jeszcze do samego iPhona – a raczej tego co się z nim stanie w najbliższej przeszłości… Wczorajszy Dziennik pisze pod warszawską siedzibą i głównym salonem Ery już od wczesnych godzin wieczorem w czwartek rozpocznie się wielka impreza, która ma przypominać atmosferą to, co działo się z okazji premier kolejnych tomów przygód o Harrym Potterze. W programie, oprócz wspólnego odliczania, mają się znaleźć, m.in. pokazy taneczne uczestników popularnego show telewizyjnego „You Can Dance”, występy DJ-ów oraz inne niespodzianki. Już widzę tą imprezę! Kolejny sztuczny festyn z kolejnym paplającym z kartki wodzirejem – co to szybciej mówi niż myśli – fantastyczne, niesamowite, premiera roku i tak dalej. Widzieliście kiedyś jakąś tego typu sensowną promocję? Wszystkie są zawsze organizowane w tym samym pszenno-buraczanym stylu. Za to z przekonaniem, że rzuca się perły przed wieprze. Jednym słowem, urządzenie które do tej pory postrzegaliśmy w dobrze znanym makowym kontekście trafi nagle w zupełnie inną przestrzeń. I jestem prawie pewien, że to się nam raczej nie spodoba… Odi profanum vulgus et arceo!
Fotografia tytułowa Krzysztof Krzy-Cho Staruszkiewicz. Dzięki!