Laissez faire!

                7 listopada 2009 o godzinie 22:45, w kategorii Jabłka.

Widziałem tę stronę już dawno temu ale postanowiłem temat zignorować, żeby głupiej akcji nie robić darmowej reklamy. Dziś o sprawie napisał jednak Norbert Cała więc dłużej milczeć nie ma sensu. Choć pisać – przyznam szczerze – też niespecjalnie jest o czym: Nasz protest skierowany jest przeciw bezmyślnym, objedzonym fast food’em kretynom decydującym kto ma prawo świadomie korzystać z karty kredytowej i robić zakupy w ich sklepie a kogo mają w dupie i kto zasługuje tylko na to żeby ginąć w Iraku albo wcisnąć mu wiecznie wadliwe F16. Ich poczucie wyższości nad ‚polskimi idiotami’ z ‚polish joke’ pozwala im myśleć że zawsze będziemy dziękować za każdy ochłap który nam rzucą. Dlatego korporacyjnym spaślakom i ich ewentualnej decyzji o łaskawym dopuszczeniu nas do iTunes $tore mówimy ‚NIE’. Tym razem to my ‚NIE jesteśmy dostępni dla iTunes Store w tym kraju!’ Robi wrażenie – nieprawdaż? Brakuje tylko machania widłami, tupania nogą i dychawicznego kaszlu zaprawionego azbestem. Sam pomysł żeby bojkotować coś czego nie ma już jest wyśmienity ale dajmy spokój. Nie piszę tego po to aby się wyzłośliwiać nad jakimś sfrustrowanym nastolatkiem – chciałbym po prostu jeszcze raz przypomnieć o co w tym wszystkim biega.

Nurapple-2-1

Zacznijmy od początku. Dolar to dolar. Niezależnie od tego czy płaci nim Niemiec, Francuz czy polak jest wart tyle samo. Apple nie ma żadnego interesu w tym aby nie sprzedawać muzyki Polakom a sprzedawać Niemcom. Zarabia przecież tyle samo. Sprzedaż przez internet to sprzedaż przez internet. Nie ma żadnego znaczenia czy człowiek łączy się z Gdyni czy z Brukseli, z komórki czy z deesela – wszystko to to po prostu pakiety TCP/IP. Prowadzenie sklepu, obsługa płatności czy transfer kosztują tyle samo – Apple nie ma więc żadnego interesu w tym, żeby nie sprzedawać muzyki w Gdyni a sprzedawać w Brukseli. Powiem więcej – Apple ma oczywisty interes w tym, żeby sprzedawać muzykę każdemu, wszędzie i o każdej porze o ile tylko ten ktoś jest w stanie za nią zapłacić. Przecież im więcej sprzeda tym więcej zarobi – dlaczegóż miałoby ich obchodzić skąd przychodzą pieniądze? Co to za różnica? Problem jednak w tym, że Apple nie jest producentem muzyki. Jest tylko pośrednikiem, sprzedaje towar który wytwarza ktoś inny – jest więc zależne od tego co i na jakich warunkach dostanie od wytwórni muzycznych. Zgadza się? A to oznacza, że to nie Apple podejmuje decyzje komu, kiedy i gdzie – nieprawdaż? Jeśli nie chcecie mi wierzyć cofnijmy się do czasów kiedy głównym nośnikiem muzyki były płyty CD. Część z was zapewne pamięta – a druga część zapyta rodziców – że płyty miały swoje premiery w różnych krajach w różnym czasie. Czasem było to świadome działanie obliczone na maksymalizację zysków ze sprzedaży, czasem po prostu wynik odległości – płyty musiały przecież trafić do sklepów płynęły więc statkiem, leciały samolotem, leżały na cle i tak dalej i tym podobne co oczywiście powodowało opóźnienia. Całkiem świadomym i twórczym rozwinięciem tych, obiektywnych przecież, trudności stały się płyty DVD wyposażone w tak zwane kody regionu. W ten oto sposób świat został podzielny przez koncerny fonograficzne i filmowe na mniejsze kawałki co miało im zapewnić większą kontrole nad tym co, gdzie, kiedy i komu. Była to druga połowa lat dziewięćdziesiątych. Nie było wtedy iPoda (premiera 2001) ani iTunes (otwarcie sklepu 2003) na dobrą sprawę nie było nawet formatu mp3, który swoją popularność zdobył dopiero gdzieś około 1998 roku za sprawą WinAmpa i Napstera. Jak widać to nie Apple podzieliło świat na kawałki.

Apple-Pl-Shit-2

Co było dalej? Oczywiście cyfrowa rewolucja! Łącza internetowe stawały się coraz szybsze, przesłanie empetrójki coraz tańsze w efekcie zyski branży fonograficznej zaczęły drastycznie spadać a cyfrowa muzyka stała się głównym zagrożeniem. Zamykano strony i programy służące do wymiany, pozywano ich autorów, użytkowników, opracowywano technologie mające uniemożliwić kopiowanie, podrzucano nabywcom rookity, wizerunkowo utożsamiano wymianę muzyki z kradzieżą, zakładano i finansowano organizacje mające na celu ochronę lub wymuszanie poszanowania praw autorskich. Oraz oczywiście lobbowano odpowiednie ustawy. O ile większość tych działań nie przyniosła zbyt wielu sukcesów o tyle to ostatnie udało się znakomicie. Jak wiemy – nawet z naszego własnego podwórka – to dosyć proste, wystarczy tylko parę baniek w dolarach i wszystko da się załatwić. Efektem było zaostrzenie przepisów oraz rozliczne organizacje, które w zamyśle miały ochronić prawa wykonawców i producentów przed… technologią. I gdy zaczęło już wyglądać na to, że przemysł muzyczny wreszcie zabezpieczył swoje cenne interesy okazało się niespodziewanie, że cyfrowa muzyka może być całkiem dobrym biznesem, gdy ktoś wie jak go prowadzić, że ludzie wcale nie chcą „muzyki za darmo” i chętnie ją kupią o ile tylko cena będzie rozsądna… Słowem, sytuacja raptownie się zmieniła. Kłopot tylko w tym, że przepisy nie. Zrezygnowano z dereemów, z pozwów i agresywnej retoryki ale jak tu zrezygnować z ochrony wylobbowanej u Wielkiego Brata? Ba! U wielu Wielkich Braci! Biurokracja sama się przecież nie ograniczy! Wszystkie te przepisy, zobowiązania i reguły, które zostały stworzone z myślą o tym by utrudnić handel cyfrowymi mediami, zabezpieczyć dotychczasowe pozycje oraz wysokie zyski – a być może nawet umożliwić kiedyś powrót fizycznym nośnikom – zaczęły teraz działać przeciwko samym producentom. Są klienci, jest infrastruktura tylko pomiędzy wchodzi pan kierownik działu inkasa i chce dla siebie 1/10 ceny detalicznej. Tyle ile wynosi marża sprzedawcy! Więcej nawet niż dostaje wykonawca! O pardon! Pan kierownik nie chce oczywiście dla siebie – on występuje w imieniu artysty i wytwórni zachowując dla siebie tylko sobie skromną prowizję za niezłomność i poświęcenie, bo przecież nie może tak trwać o suchym pysku – prawda? To zrozumiałe. Niezrozumiałe jest tylko to, że występuje przeciwko… artyście i wytwórni. Oto jest cały paradoks!

Apple-Kibelek

Jak to możliwe? – zapytacie. Otóż na płytach największą kasę robił pośrednik – jako że był to towar który swoje ważył, zajmował miejsce i wymagał transportu producenci nie byli w stanie sprzedawać go sami. Brali swoje z góry i resztę zapewne z bólem serca zostawiali dystrybutorom. Nawet jeśli sami tworzyli dystrybucję – to była ona głównie hurtowa. Kto by się tam zajmował jakąś drobnicą kiedy można się ograniczyć do miliardów? Koniec końców płyty i tak brał więc jakiś średni dostawca a dopiero potem sklep w Cincinnati lub w Rzeszowie. I każdy z nich musiał mieć swoją prowizję. Ale, płyty były drogie, zyski duże – nikt nie patrzył dziesięć centów w tą czy w tamtą… Co za różnica? Gdy próbowano sprzedawać muzykę przez internet, mimo że łańcuch pośredników się skurczył, nadal obowiązywał ten sam model. Zwłaszcza, że obroty były niewielkie a ryzyko oszustwa nieproporcjonalnie duże. Jednak gdy cyfrową muzykę zaczęto sprzedawać na piosenki, a do tego właściwie bez prowizji dla sprzedawcy, bowiem Apple swój zysk umiało wydobyć z iPodów, cały ten mechanizm okazał się nad wyraz kłopotliwy. Bo niby dlaczego wytwórnie miałyby płacić różnym lokalnym ozetzetom skoro i tak prawie cała kasa trafia do nich? Dlaczego miałyby z nimi negocjować warunki sprzedaży własnych wytworów? Dotychczas robili to sprzedawcy i pośrednicy ale teraz? Przecież Apple nie zacznie do tego dokładać – więc albo ceny pójdą w górę albo zyski w dół. Co może wyjść na jedno… Kto pod kim dołki kopie sam w nie wpada – mówi stare przysłowie. Tam gdzie rynek jest duży i obiecujący jakoś osiągnięto kompromis ale co z miejscami gdzie nie rokuje zbyt dobrze? Statystyki piractwa wysokie, średnie dochody na jednego mieszkańca śmiesznie niskie a do tego jeszcze gąszcz przepisów, egzotyczna specyfika, bananowa legislacja i gęsty las kierowników inkasa. Co można z tym zrobić? Otóż to – nic. NIC. Biznes ma to do siebie, że nie da się go prowadzić ze stratą. To po prostu niemożliwe. Jeśli nie zarabia to plajtuje albo ktoś musi do niego dokładać. Nie ma innej możliwości. To piękna i prosta relacja bo równie stała jak grawitacja. Nie podważą jej żadne piękne słówka, żadne szlachetne intencje ani nawet najsurowsze groźby. Można tylko usunąć przeszkody. To dlatego trwają obecnie „konstruktywne rozmowy z wysokimi przedstawicielami przemysłu i konsumentów dotyczące tego, w jaki sposób można usunąć istniejące bariery w transgranicznej sprzedaży online”. To dlatego groźne miny ludowych komisarzy nie robią na nikim wrażenia. I to dlatego cały czas nie mamy iTunes.

Apple-I-Shit

Jeśli chcecie więc komuś podziękować wiecie komu – wytwórniom muzycznym za fragmentaryzację rynku i skuteczny lobbing. Biurokracji za zawiłe przepisy i skomplikowane rozwiązania. Organizacjom zbiorowego zarządzania prawami autorskimi za niezłomność i gotowość do kompromisu. Komisji Europejskiej za deklaracje i obietnice, których nie jest w stanie zrealizować. Bojkotującym nieistniejące iTunes za słomę z buta. I jeszcze budowniczym PRL za bogactwo i świetlaną przyszłość. Dla naszych wnuków. Wszyscy oni tak bardzo się starali a Apple? Apple nie zasługuje na żadne miłe słowa – w końcu to ono nie chce sprzedawać wam muzyki!


komentarze 53