iPhone czyli czemu ludzie lubią plastikowe jabłka
30 grudnia 2007 o godzinie 17:00, w kategorii Jabłka.
Koniec roku zbliża się wielkimi krokami, wszyscy publikują więc różnej maści zestawienia typu 10 najlepszych – 5 najgorszych i przy tej okazji na szerokie wody zbiorowej świadomości znowu wypłynął iPhone. Telefon od Apple pojawia się po obu stronach tej nonsensownej konstrukcji (a może nawet barykady?) równie często, a przy tym wywołuje ze strony czytelników całe lawiny komentarzy – często zresztą zaskakująco agresywnych. Pamiętam podobne halo kilka lat temu kiedy w ten sam sposób pisano o iPodach. Że za drogie, że lepszy iRiver czy jakiś inny iAudio i w ogóle kto by takiego chciał kupić, za takie pieniądze, no chyba tylko wariat. Jednak na przekór opiniom ekspertów porównujących relację cena-możliwości chciało go kupić wielu ludzi a dziwnym trafem to inne firmy dodawały do nazw swoich produktów małe i a Apple jakoś nie zaczęło produkować riverpodów. Wbrew pozorom mimo upływu lat odpowiedź na pytanie dlaczego ciągle jest interesująca…Wiem, że pewnie jesteście już nieco znudzeni tym całym iPhonem – niestety temat jest gorący a w naszej ulubionej dziedzinie, a więc w świecie prawdziwych komputerów z nadgryzionym jabłkiem na obudowie, jakoś niewiele się dzieje… więc siłą rzeczy nie za bardzo mam o czym pisać. A nóż mi się w kieszeni otwiera gdy tak sobie czytam kolejne, pojawiające się pod adresem iPhona absurdalne zarzuty – czego mu brakuje, jaki to jest przestarzały, niefunkcjonalny, niefajny no i przede wszystkim jak bardzo marketingowcy Apple zawładnęli umysłami ludzi, którym się iPhone podoba i którzy go kupili – i nie znajduję zbyt wielu sensownych argumentów kontra. Dlatego dziś będzie długo i – mam nadzieję – na temat.
Wiadomo, że iPhone ma wady – pisałem o nich wcześniej. Skracając powtórzę, sporo kosztuje, trudno go kupić a Apple ma tak duży apetyt na ten segment rynku że popełnia niepopularne głupstwa w stylu sklepu z dzwonkami… Można pewnie dodać jeszcze kilka. Wiadomo też, że o gustach sie nie dyskutuje – jeden woli to drugi tamto – normalka. W końcu o to że komuś iPhone się nie spodobał a komuś spodobał nie ma co kruszyć kopii, prawda? Niemniej jednak nie w tym rzecz co się komu podoba… Czytając te wszystkie dyskusje, artykuły i porównania dochodzę bowiem do wniosku że tu wcale nie chodzi o iPhone ale o rzecz nieco bardziej złożoną – o obraz, lub może należałoby napisać wyobrażenie, otaczającego nas świata. A właściwie jego mało istotnego – przyznam chętnie – drobnego wycinka. Okazuje się bowiem że współczesny telefon to nie jest wcale telefon a raczej swego rodzaju szkatułka na możliwości. Im więcej w nim upchnięto tym lepiej, nawet jeśli ich nie potrzebujemy. Tak brzmi dogmat. Co ciekawe – z jakiegoś powodu obalenie tego wyobrażenia jest dla znaczącej większości równie nieakceptowalne jak, nie przymierzając, nekrofilia. Po prostu tak jest – i koniec i kropka. A jakakolwiek dyskusja z tak postawioną tezą nie ma sensu. Dziwne podejście ale też bardzo dla naszych czasów charakterystyczne… Ale przecież jednocześnie każdy przyzna że liczy się to na co nam urządzenie realnie pozwala a nie nadęte obietnice z reklamówki czy przytłaczająca wyliczanka z technicznej specyfikacji. Skąd ten rozziew? Wiemy przecież, że liczy się przede wszystkim to że telefon komórkowy pozwala nam ze sobą rozmawiać a gdy z jakichś powodów nie możemy mówić np. podczas zebrania, pozwala porozumieć się tekstem pisanym. Słowem, że pozwala nam się komunikować. Reszta to tylko mniej (stoper, gra w węża, aparat fotograficzny, odtwarzacz mp3 i dzieła zebrane Mozarta w formacie midi i kilkunastosekundowych fragmentach) lub bardziej (zegarek, budzik, kalkulator, kalendarz) pożyteczne dodatki.
Podkreślam to słowo – dodatki. Bo czyż nosilibyśmy w kieszeni plastikowe pudełeczko i płacili co miesiąc kilkadziesiąt lub nawet kilkaset złotych abonamentu za nieskrępowaną możliwość gry w węża, kalkulator, budzik i tysiąc sprofanowanych filharmonicznych melodyjek gdyby nie można było z niego zadzwonić? Pytanie wydaje się retoryczne ale ostatnio zaczynam mieć wątpliwości… Niemniej właściwie nie ma znaczenia który z telefonów wybierzecie – wszystkie pozwolą wam z równym powodzeniem telefonować a reszta ma i tak znaczenie drugorzędne… Ba! Okazuje się nawet że porządna trwała obudowa może być ważniejsza od polifonicznych dzwonków a dobra bateria od obsługi UTMS. Oczywiście, czas płynie i zarówno w zbiorowej wyobraźni jak i w codziennej praktyce telefon jest czymś innym niż był 10 lat temu. Telefon z terminarzem, budzikiem, kalkulatorem a nawet stoperem i grą w węża jest prawdopodobnie dużo lepszy niż ważąca kilka kilogramów komórka NMT nie mówiąc już o przewodowym bratku. Ale przecież sedno w tym, że on jest lepszy z zupełnie innego powodu. Nawet – mimo tego. Właściwe pytanie brzmi więc – o ile jeszcze mógłby być lepszy gdyby nie te wszystkie zamulające go dodatki? Wiem oczywiście, że wśród was jest praę osób które naprawdę używają wielu zaawansowanych funkcji łącznie z miniarkuszem kalkulacyjnym – ale też wy wiecie że jesteście po prostu geekami i stanowicie po prostu wyjątek. Problem zresztą leży nie w w samym poszerzaniu funkcjonalności telefonu a w bezrozumnym, wręcz mechanicznym dodawaniu mu nowych funkcji. Możemy zrobić tanio radio i włożyć je do nowego modelu naszego produktu? Zróbmy to! Może to nie ma wielkiego sensu ale ktoś na pewno to polubi. Kamera, aparat? Dalej! Dwieście gier? Czemu nie?! Mikser melodyjek mp3? Dawajcie! Kolorowy ekran? Jasne! I tak dalej. Otóż, wyobraźcie sobie że mam właśnie taki kolorowy ekran w bezprzewodowej słuchawce od zwykłego stacjonarnego telefonu! Mogę sobie nawet wybrać tapetę – i to z pośród czterech koszmarnych obrazków o rozdzielczości jakichś 120 pikseli wyświetlanych w kilkunastu kolorach. Mmmmm! Tego właśnie oczekiwałem od słuchawki telefonicznej! Jednocześnie telefon ten jest w obsłudze i najprostszych czynnościach głupi i złośliwy jak zatruty but. Do tego stopnia, że gdy np. rozmówca rozłączy połączenie aparat będzie cały czas wisiał na linii (jako zajęty) dopóki i my nie naciśniemy odpowiedniego przycisku. Jeżeli po prostu odłożymy słuchawkę na stół nikomu nie uda się do nas dodzwonić.
Swissvoice Avena 147 – wygląda niegroźnie ale nie dajcie
się nabrać i lepiej trzymajcie się od niego z daleka
Do kompletu mamy tu jeszcze obok klasycznych 14 telefonicznych klawiszy (liczę klawiaturę numeryczną plus dodatkowo dwa przyciski na odbierz-rozłącz) jeszcze 9 dodatkowych… Nieczytelnych i niepotrzebnych – jeśli mam być szczery. Mógłbym zresztą długo wymieniać wady tej konkretnej konstrukcji ale liczy się co innego – otóż wszystkie te super bajeranckie dodatki zwyczajnie przeszkadzają w używaniu telefonu zamiast je ułatwiać. Rzecz jednak w tym, że przecież ktoś ten telefon zaprojektował (w sensie „wziął za to pieniądze” bo przecież nie „przemyślał”) a potem wyprodukował, opakował i wysłał do sklepów więc – przynajmniej teoretycznie – nie ma jakiegoś wyraźnego, obiektywnego powodu aby był on aż tak beznadziejny. Po prostu gdyby ktoś zwrócił uwagę na istotne z punktu widzenia użytkownika a nie sprzedawcy funkcje telefon pewnie byłby lepszy. Tymczasem faktyczna rola jaką pełni ów kolorowy ekran polega na szybszym pożeraniu skromnej baterii (kto wolałby lepszą baterie i monochromatyczny ekranik, ręka w górę!) a dodatkowe 9 przycisków skutecznie odstrasza od dzwonienia albo też, równie skutecznie, karmi nerwicę wegetatywną lub ostatecznie powoduje zwykłą frustrację. Myślicie że to niemożliwe? Że przesadzam? Otóż funkcje kilku z dodatkowych klawiszy zmieniają się w zależności od tego co akurat robimy i tak na przykład raz potwierdzamy lewym a w innym wypadku prawym przyciskiem a lewym wychodzimy lub kasujemy… Trudno to opisać ale chyba nietrudno sobie wyobrazić jakie to daje efekty. Mechanizm ten przypomina wyskakujące czasem w sharewarowych programach okienka-utrudniacze (tzw. nag-screeny) w których trzeba kliknąć odpowiedni element np. zawsze inny numerek. Myślicie że to drobiazg? Spróbujcie wprowadzić w ten sposób kilkanaście numerów do pamięci telefonu lub choćby ustawić godzinę… Nie znam bardziej irytującego zajęcia.
Zrozumcie mnie dobrze – nie chcę was przekonywać że czegoś potrzebujecie a czegoś nie – staram się tylko powiedzieć, że pewne kierunki rozwoju są nieco bardziej sensowne niż inne nawet przy założeniu że każdy z nas ma różne, indywidualne (w tym także dziwaczne) potrzeby. Jednak rozmawiając na ten temat, chyba zapominamy często o tym, że żyjemy w XXI wieku, w czasach w których potrzeb się nie zaspokaja ale się je kreuje. Większość rzeczy które wydają nam się dziś do życia kosmicznie wręcz niezbędne jeszcze niedawno były często zwyczajnie niepotrzebne. Trzymajmy się jeszcze chwilę tego telefonu… Na dobrą sprawę nie robię z nim praktycznie nic więcej niż to co robiłem 15 lat temu ze zwykła plastikową słuchawką i obrotową tarczą uwiązaną do gniazdka w ścianie. Po prostu nadal dzwonię. Ba! Cała ta komunikacja w każdej chwili i w każdym miejscu – choć w skali globalnej bezdyskusyjnie rewolucyjna – w moim życiu aż takiej rewolucji jednak nie spowodowała… Tak, owszem – kiedyś żeby zadzwonić musiałem wstać i podejść do telefonu który stał w drugim pokoju, albo znaleźć budkę telefoniczną jeżeli byłem poza domem. Budek telefonicznych było mało – to prawda – ale też momenty kiedy trzeba było zadzwonić, żeby uprzedzić o jakiś naprawdę ważnych wydarzeniach występowały jeszcze mniej licznie. Tak, dziś pewnie łatwiej złapać znajomego – telefon nosi przecież w kieszeni – i możemy to zrobić gdy tylko najdzie nas ochota – my też mamy telefon w kieszeni – ale przecież kiedyś wiedziałem o której mogę go zastać w domu więc wbrew pozorom skuteczność w dodzwanianiu się do niego jest w gruncie rzeczy podobna. Owszem wtedy trzeba było się trochę nachodzić albo poczekać na odpowiednią porę – nie piszę przecież że różnice nie istnieją – ale rzecz w tym, że w istocie są to zmiany w formie nie w treści.
Innymi słowy – nawet gdybym z jakiegoś powodu miał spóźnić się trzy godziny na kolację i nie mógł o tym uprzedzić moich bliskich – właściwie nic wielkiego by się nie stało. Nie chce generalizować ale sądzę, że odgrzewane danie lub trochę niepokoju – bo przecież kiedy się spóźniamy to zawsze ktoś czeka – nie stanowi chyba wystarczająco silnych fundamentów pod biznes wart kilkaset miliardów dolarów, prawda? Wiem, że to trochę demagogia, i że troska o bliskich zawsze będzie popychała rzeczy naprzód ale w tym wypadku to drobne nadużycie świetnie ilustruje to co chcę wam powiedzieć – nie mam tu przecież na myśli globalnej pankomunikacji wszystkich jej niepojętych aspektów a tylko nasze prywatne, codzienne dzwonienie. Zwykłe pla-pla-pla. Sytuację która zdarza się za każdym razem gdy wyjdziecie z domu i zapomnicie komórki… W końcu przecież większość z nas prowadzi powtarzalne, przewidywalne i ustabilizowane – a z tego punktu widzenia – wręcz nudne i powtarzalne życie. Bo cóż też miałoby się nam przydarzyć? Spóźnimy się kilkanaście minut bo korek był większy niż zwykle? Bo musimy posiedzieć trochę dłużej w pracy? Bo uciekł nam tramwaj albo popsuło się metro? Zadzwonimy do kolegi wieczorem zamiast rano? A nawet gdy złożymy mu życzenia urodzinowe dzień później – co się takiego stanie? To przykre ale – u licha! – świat się od tego nie zawali. A o ewentualnym ataku terrorystycznym czy wybuchu III wojny światowej i tak szybciej dowiecie się z mediów. Innymi słowy, to tylko nieprawdziwe tragedie, wirtualne problemy, pozorne rozwiązania i śmieszne dylematy…
Doskonałym przykładem takiego nadmuchanego i niepotrzebnego produktu są tak modne ostatnio cyfrowe ramki – wydawałoby się z początku że pomysł jest całkiem sensowny. Większość zdjęć robimy dziś cyfrowo więc zamiast je za każdym razem drukować lepiej będzie je wyświetlać – to oczywiste. W ten sposób omijamy czasochłonny – i mocno przecież upierdliwy – krok jakim jest przygotowanie odbitek. Wszystko pięknie tylko te koszty! Przecież normalna ramka plus odbitka to wydatek kilku-kilkunastu złotych a cyfrowa ramka to już złotych kilkaset. Powiedzmy że pięćset – trochę dużo jak za możliwość patrzenia na zdjęcie bliskich stojące na biurku, prawda? A przecież na naszych biurkach jest już zwykle jeden ekran – laptopa – albo nawet normalny duży monitor i bez trudu można na nim ustawić własną tapetę lub nawet coś więcej… Po co nam więc cyfrowa ramka? Owszem taka ramka to przecież mały komputerek, ma jeszcze wejście na pięćdziesiąt dwie różne karty pamięci, odgrywa empetrójki, pokazuje tysiąc zdjęć w zadanym odstępie czasu, odtwarza filmy, ma wifi, bluetooth, pilota zdalnego sterowania, czyta kanały RSS i tak dalej i tak dalej – a na baterii działa, uwaga, uwaga, godzinę – tylko nie rozumiem po co ktoś miałby chcieć czegoś takiego? Poważnie, po co? A jednak ktoś to kupuje. Czemu za mały, ciemny i zwyczajnie kiepski ekran LCD o przekątnej kilku cali jesteśmy gotowi zapłacić kilkaset złotych gdy w sklepie obok wydając ledwie dwa razy więcej kupimy normalny 20″ monitor? Ludzie! Przecież chcemy patrzeć na zdjęcie nie na ramkę! I po co wam czytnik 52 typów kart skoro wasz aparat używa tylko jednego rodzaju a wy w większości nie wiecie nawet jakiego bo i tak podłączacie go do komputera przez kabelek USB? Prawdziwa zagadka? Niekoniecznie. Odpowiedź jest całkiem prosta…
Chcemy mieć ramkę bo wszyscy mówią że to fajne, bo wszyscy mają już swoje własne ramki a po chwili brak ramki staje się już jak brak ubrania… Niby nikt nie kazał a musieliśmy. Słowem, kupujemy takie rzeczy bo lubimy nowości, lubimy konsumować i – wszystko na to wskazuje – zwyczajnie chcemy być w ten sposób uwodzeni. Po prostu chcemy co jakiś czas kupić sobie „nowy model” tylko dlatego że jest nowy i potrzebujemy jakiegoś pretekstu… I znajdujemy pierwszy z brzegu. To jeszcze nic złego – choć też nic dobrego – problem jednak w tym, że z czasem sami zaczynamy wierzyć że kolejny nowy model jest nam do życia niezbędnie potrzebny a jednocześnie bardzo szybko zapominamy że nie tak dawno i bez żadnego kłopotu zupełnie dobrze się bez niego obchodziliśmy… Tak wygląda choćby temat ememesów. Ledwo zdobyły wśród dzieciaków jakąś tam popularność – i to tylko z racji tego że operatorzy zaczęli je rozdawać za darmo – a już słyszymy że ich brak w telefonie to dyskwalifikująca go z mety wada… I z tego samego powodu dziś w odtwarzaczu mp3 nikomu nie wystarczy już dysk o pojemności 10GB – musi być 20GB, albo lepiej 40GB, albo jeszcze lepiej 240GB! I nie ma znaczenia fakt że w założeniu chodziło o to żebyśmy mogli posłuchać ulubionej muzyki jadąc gdzieś kilkadziesiąt minut tramwajem czy pociągiem albo spacerując po parku. Zapewniam że nawet najtwardszy meloman z torbą kokainy nie jest w stanie skonsumować takiej dawki muzyki aby uzasadnić noszenie przy sobie kilkudziesięciogigabajtowego zapasu. Nie tłumaczy tego nawet koncepcja całej płytoteki w kieszeni. Bo po jaką cholerę mamy nosić 500 płyt w kieszeni? Po to żeby ją łatwo zgubić albo tylko dlatego że ważą tyle co jedna? Nawet jeżeli wyjeżdzamy na dłużej – też nie potrzebujemy ich aż tylu. Przecież sukces wszelkiej maści przenośnych odtwarzaczy (od gramofonu przez walkmana aż po ostatniego projektowanego dopiero ipoda) polegał na tym, że pozwalały nam słuchać w kółko jednej i tej samej – ulubionej! – piosenki lub płyty a nie czegoś co raz to nowego – bo od tego jest radio! Ale spróbujcie komuś powiedzieć, że te dodatkowe 200GB jest waszym zdaniem zbędne… Natychmiast zostaniecie cybernazistą.
A może zastanawialiście się jakiego pendrajwa kupić? Oczywiście wybór jest prosty! Musi być – uwaga! – najszybszy. Ktoś się zastanawiał ile zaoszczędzicie na kopiowaniu z lub na szybkiego pendrajwa? Trzydzieści sekund na dobę? Boże! To daje jakieś trzy i pół minuty tygodniowo! Niesamowite jaki zysk! Jeśli jeszcze wam mało – dlatego też przenośny komputerek HTC który ma o 4MHz szybszy zegar będzie lepszy od iPhona który jest taktowany o 4MHz wolniej. Tak nie ma tu literówki – to prawdziwy przykład, ma ledwie kilka dni – poważnie, chodziło o cztery megaherce. Zastanawiam się co pomyśli autor tego zestawienia gdy dowie się, że Apple zrobiło z tych 620MHz tylko 400MHz? Rozumiecie o co mi chodzi? Po prostu – skoro dziś więcej znaczy lepiej, z roku na rok parametry trzeba nadmuchiwać i koniec. Obojętnie czy to ma jakiś sens czy nie. Pamiętam, że jeszcze nie tak dawno wszyscy narzekali, że nowe telefony gsm wprawdzie są fajne ale baterie trzeba w nich ładować codziennie… Myślicie że śledzą teraz z zapałem doniesienia o nowych akumulatorach czy też może raczej ekscytują się możliwością odtwarzania na komórce obrazu w rozdzielczości ćwierć-HD i teoretycznymi transferami w sieci 3G? Albo gdy kupowali laptopa – ciekawe czy wybrali monstrualną matrycę i super wydajną grafikę czy może czas pracy na baterii dłuższy niż półtorej godziny? Przpraszam za banał – ale gdzie mamy rozum robiąc zakupy? Czy naprawdę chcemy kupić coś sensownego czy może liczy się tylko to cudowne poczucie że wybraliśmy najlepiej, źe kupiliśmy w najlepszej cenie, że osiągnęliśmy ów magiczny najlepszy stosunek możliwości do ceny? I czy to nie daje nam większej satysfakcji niż późniejsza eksploatacja z takim pietyzmem kupowanego urządzenia?
Sądzę, że iPhone budzi kontrowersje nie dlatego że czegoś nie ma ale dlatego że wywodzi się z innego porządku, z innego świata. Nie jest kolejną „szkatułką na możliwości” a wręcz jest jej żywym zaprzeczeniem – potrafi tyle ile trzeba. I mimo iż można go było nadmuchać – to jednak tego nie zrobiono. Pamiętam kilka miesięcy temu była w telewizji taka seria reklam HP – różni sławni ludzi opowiadali o swoim cyfrowym życiu przesuwając palcami różne rzeczy po ekranie jak Tom Cruise w Raporcie mniejszości. Pamiętacie te reklamy? Stuprocentowe kłamstwo. Czysta fikcja. Począwszy od obrazów, interfejsu i funkcjonalności a skończywszy na samej treści – żadna z wymienionych cech nie była ani wyjątkowa dla HP ani też niewykonalna na komputerze innego producenta lub z innym procesorem. Porównajcie sobie obraz z telewizora z tym co otrzymacie włączając lapotopa z Vistą czy XP. Po porostu zgroza. Przepaść jest chyba większa niż w przypadku klasycznych oszustw praktykowanych przez biura podróży kiedy atrakcyjne fotografie z kredowego katalogu w rzeczywistości okazują się fotomontażami a gwiazdki w nazwie hotelu oznaczają dopuszczalną ilość karaluchów w łazience. Różnica jest taka, że za to ściga policja i prokurator a za kłamstwa o wirtualnej rzeczywistości nie. Oczywiście, macie rację – to metafora. Nikt normalny się na to przecież nie nabierze. Nie można tego brać zbyt dosłownie. Jasne. Przecież na tym opiera się całą reklama.
Jednak przypominam sobie też reklamy iPhone. Te sprzed premiery i te obecne, aktualne. Pamiętam precyzyjne cedzone informacje, plotki i przecieki. Nawet teraz na stronach Apple jest od zatrzęsienia różnych filmów i filmików prezentujących telefon i jego zalety. To wszystko czysty marketing – bezdyskusyjnie! – ale zwróćcie uwagę, że mimo tego cały czas pokazuje się tam prawdziwe, realnie istniejące urządzenie i jego możliwości – palce pukają w ekran i a głowy mówią popatrz co możesz z tym zrobić. Zamiast górnolotnego bredzenia o cyfrowym życiu i ekscytujących perspektywach patrzymy na telefon. Istniejący, namacalny. Nie świadczy to oczywiście o moralności applowskich marketoidów – a tylko o tym że oni nie muszą udawać że sprzedają coś nowego… Oni po prostu naprawdę to robią zamiast tylko o tym mówić.
Na czym więc polega ta nowość i niezwykłość iPhone? Przecież według wielu z was to nadal tylko marketing i przestarzała technologia… Ale chyba wszyscy zgodzicie się że rozwój nie polega na nieskończonym maksymalizowaniu możliwości i minimalizowaniu rozmiarów? Telefon z czytnikiem linii papilarnych i o rozmiarach połowy pudełka zapałek na pewno nie będzie wygodny ani użyteczny choć pewnie cholernie nowoczesny. Otóż to – użyteczność. Czym jest? To suma wydajności, efektywności i satysfakcji użytkownika. Dopiero analiza wszystkich tych elementów pozwoli nam zrozumieć dlaczego jedne rozwiązania pasują nam bardziej niż inne. Niedawno pisałem tutaj o XBMC – oprogramowaniu które zamienia xboxa w domowe centrum multimediów i które mimo tego że od kilku dobrych lat jest obecne na scenie i rozwijane jest przez grupę programistów (open source) ciągle nie doczekało się sensownego zautomatyzowania kilku prostych i podstawowych funkcji w tym kilku wręcz narzucających się rozwiązań – w efekcie dodawanie filmu musimy wykonać dwa razy – tzn. najpierw dodać plik a potem dodać jego tytuł do biblioteki. Niby nic wielkiego ale mimo tego – nie można tego zrobić tak jak należy? Czy wygodna i poprawna obsługa biblioteki mediów lub logiczne sterowanie – swoją drogą microsoftowy pilot ma 17 przycisków (nie licząc cyfr) a applowski tylko 6 co chyba dobrze ilustruje różnicę? – nie jest czasem ważniejsze od kolejnej mało interesującej wizualizacji czy tandetnej skórki? Czemu więc wizualizacji jest tysiąc a podstawowe elementy kuleją?
To zupełnie tak jak było z programowaniem magnetowidów. Dziś już pewnie mało kto pamięta tamten koszmar ale swego czasu temat był na tyle nośny że pojawiał się nawet w kinie – pamiętam sporo żartów na ten temat. Jeżeli jesteście zbyt młodzi i nie wiecie o czym mówię to już wyjaśniam – panel sterujący magnetowidu umieszczony był pod otwieraną kapką, która kryła jakieś dwieście kilkadziesiąt ułożonych w równe rzędy malutkich guzików opisanych dwu bądź trzyliterowymi skrótami w stylu PYO lub OTR. Każdy producent – ba, często nawet każdy nowy model – miały swoją własną filozofię, własne nazewnictwo i zupełnie oryginalne rozmieszczenie podstawowych funkcji dzięki czemu najprostsza czynność typu zaprogramowanie nagrania na konkretną godzinę wymagała kilkunastu minut i – każdorazowo – wertowania napisanej przez dadaistów instrukcji. Przy tym interfejs komputera z kontekstowym menu wydawał się szczytem logiki i klarowności… Tak się składa, że pisałem też kiedyś trochę o aparatach fotograficznych. To bardzo specyficzne urządzenia, musza pracować „blisko człowieka” być proste, niezawodne a jednocześnie pozwolić mu na pełną kontrolę. Tu każda niedoróbka zaboli – zwłaszcza reportera który nie ma czasu siłować się z topornym sprzętem i oryginalnymi pomysłami konstruktora. W tej dziedzinie pewne rozwiązania ewoluowały od kilkudziesięciu lat, a pewne – mimo upływu czasu – pozostały niezmienione praktycznie od samego początku. Po prostu ktoś je od razu dobrze wymyślił. Co spaja te trzy odległe od siebie tematy? Styk potrzeb człowieka i możliwości maszyny. Czyli… interfejs. W pierwszym przypadku nie robi tego czego po nim oczekujemy, w drugim praktycznie uniemożliwia jakąkolwiek interakcję a w trzecim reaguje z grubsza (mowa tu oczywiście o prawdziwych aparatach fotograficznych a nie małpkach) tak jak tego chcemy ale wciąż wymaga od użytkownika sporo nauki i wysiłku.
W latach siedemdziesiątych podczas lądowania rozbił się samolot Easter Airlines bowiem brzęczyk ostrzegający o problemach z podwoziem został zagłuszony przez głos kontrolera lotu i dźwięki z komputera pokładowego. Tragiczny zbieg okoliczności czy może – jak chce Nicholas Negroponte – zabójczy projekt interfejsu? Tu właśnie tkwi sedno naszych poszukiwań. Interfejs to nie tylko wygląd ikonek, kolorystyka czy sygnały dzwonka… To przede wszystkim projekt złożonej interakcji pomiędzy człowiekiem a maszyną. Maszyny stanowią coraz ważniejszy element ludzkiego życia, stykamy się z nimi od dziecka, w różnych sytuacjach. Zależy od nich nasze życie, nasze zdrowie i nasz majątek. Oczywiście w różnym czasie i w różnym stopniu ale jednak. Obecnie cały ciężar komunikacji z maszyną spoczywa na człowieku – maszyna ma tylko ślepo wykonywać nasze polecenia. Jednak przecież nie musi to wcale być aż tak toporne jak programowanie za pomocą kart perforowanych czy nawet C#. Zobaczcie jak działa pilot (ten na słuchawkach) w iPhone. Gdy ktoś do nas dzwoni – naciśnięcie odbierze rozmowę i wyciszy muzykę a gdy słuchamy muzyki – zatrzyma odtwarzanie. Oczywiście to nic wielkiego, tylko przykład, ale dzięki temu że ktoś zwrócił uwagę na tą prostą zależność, że jednoczesne słuchanie muzyki i rozmowa przez telefon nie ma sensu, nie musimy za każdym razem wykonywać dwóch czynności – pauzować nagrania i odbierać telefonu – a tylko jedną. W ten sposób zaprojektowana interakcja to coś znacznie więcej niż tylko pilot na kablu którym odbieramy telefon, prawda?
Być może iPod nie jest najlepszym odtwarzaczem empetrzy jaki wyprodukowano na ziemi – na pewno jednak jest najprzyjemniejszy w obsłudze. I to okazało się ważniejsze niż cała reszta. Bo przecież nie liczy się sama technologia ale to co możemy z nią zrobić. I to jak szybko i jak dużo jesteśmy sobie w stanie z niej przyswoić. Świat pędzi do przodu w coraz większym tempie a my mamy coraz mniej czasu i ochoty na naukę kolejnych nowych „niezbędnych” rzeczy, które za rok przestaną mieć jakąkolwiek wartość i znaczenie. Trzeba więc szukać rozwiązań intuicyjnych i oczywistych – takich jak kółko w iPodzie czy dotykowy interfejs w iPhone. To ucieleśnienie starej bo blisko 50-letniej lecz nadal rewolucyjnej idei zapewnienia dostępu do komputera generałom, prezesom firm i sześcioletnim dzieciom. Po prostu obsługa palcem jest tak naturalna, prosta i intuicyjna że jest zrozumiała i czytelna naprawdę dla każdego. Nie wymaga żadnej instrukcji. I nie jest tylko jakimś osiągnięciem dla samego osiągnięcia które nigdy nie opuści kosmicznego laboratorium ale działającym prawdziwym i łatwo osiągalnym – choć to akurat jest nieco dyskusyjne, wiem, ale to inny temat – produktem. Przecież właśnie dzięki takiemu podejściu nowoczesna technologia pozostawia nam więcej czasu na prawdziwe życie a świat staje się troszkę lepszym miejscem… Większość ludzi chce po prostu robić swoje – pisać, retuszować zdjęcia, słuchać muzyki czy montować filmy a nie siedzieć przed komputerem i go konfigurować. Używają komputera bo jest wszechstronny a nie dlatego że interesuje ich co to jest klaster, partycja czy dlatego, że lubią w nim dłubać. Z drugiej strony większość bardziej doświadczonych użytkowników dzisiejszych komputerów w ogóle nie wyobraża sobie jak można tego nie robić… Ci pierwsi nie będą się więc zastanawiać nad położeniem poszczególnych elementów interfejsu tak aby było ono optymalne – oni po prostu chcą żeby było optymalne od razu po wyjęciu z pudełka. Ci drudzy za to nie przywitają z radością radykalnych zmian – chyba że będą one bezdyskusyjnie lepsze. I tu właśnie trzeba szukać! Ok. Być może z waszego punktu widzenia Apple nie robi może niczego aż tak technologicznie nowatorskiego jak twierdzi ich marketing – choć używając słownika autokorekty w iPhone mam zupełnie inne wrażenie, w praktyce to po prostu potwierdzenie słów Artura C. Clarka, że dostatecznie rozwinięta technologia nie różni się od magii – i słusznie że jesteście nieufni ale czy czasem nie przesadzacie z tą niechęcią?
Obiecywałem wam wcześniej recenzję iPhona – i doszedłem do wniosku że właściwe właśnie teraz ją piszę. Bo co też więcej mogę napisać – że applowski telefon robi to czego oczekuję, że reaguje tak jak się spodziewam? Że się nie wiesza? Że działa dokładnie tak samo jak na reklamach tylko na żywo robi to jeszcze większe wrażenie? Że dzielnie i z powodzeniem zastępuje mi MacBooka dzięki czemu nie muszę za każdym razem i wszędzie dźwigać torby z laptopem? Miałem w życiu kilkanaście telefonów których używałem po kilkanaście miesięcy dzień po dniu i pewnie kilka setek w ręce, które oglądałem, macałem i – czasem – podziwiałem. Nowinki, rzęchy i muzealne eksponaty. Jak wszyscy – bo wszyscy mamy tego typu doświadczenia. I powiem wam tyle – nigdy wcześniej nie miałem lepszego telefonu w garści. I choć mógłbym bez trudu wymienić sporo mniejszych lub większych wad iPhona to i tak nie zamieniłbym go na nic innego. Nie łudzę się że uwierzycie mi na słowo. Co więcej, namawiam was gorąco żebyście wzięli iPhone do ręki i sami zweryfikowali te wszystkie moje ochy i achy! Nawet jeżeli nie zrobi na was wrażenia przynajmniej zobaczycie go na żywo bo – nawiasem pisząc – trochę głupio wypowiadać się autorytatywnie o czymś czego się w życiu na oczy nie widziało, prawda? Wybaczcie że to piszę ale w sieci można znaleźć sporo tego typu głosów… Coś sobie wyjaśnijmy – nie próbuję was przekonać do zakupu iPhone ani też nie zależy mi n tym aby wynieść go na jakiś piedestał. Próbuję wam tylko przekazać prostą informację – przyjrzyjcie się dobrze własnym kryteriom zanim zaczniecie znowu najeżdżać na iPhone bo to urządzenie zasługuje na uwagę a nie na infantylnego flejma.
Tak, to prawda – ootb iPhone proponuje mniej niż konkurencja ale za to proponuje z sensem. Telefon zintegrowany z odtwarzaczem multimediów, przeglądarka internetowa, duży ekran, rozsądny czas pracy na baterii. Jest w tym jakaś równowaga i spójność której brak innym napompowanym e-sterydami kieszonkowym komputerom. Dzięki temu owe dodatki przestają być tylko marketingowym ornamentem i stają się równorzędnym pożądanym elementem całości. Na początku tego tekstu pytałem was, trochę retorycznie, czy kupilibyście którąś z nowoczesnych komórek gdyby nie dało się z nich dzwonić a teraz mam dla was odpowiedź – wyobraźcie sobie że o dziwo ludzie kupują iPoda Touch i są jeszcze z tego zadowoleni! Często zarzucacie iPhonowi braki w funkcjonalności – w porównaniu do „szkatułek” – ale zapominacie że to kawałek elektroniki który można praktycznie dowolnie zaprogramować – to przecież zwykły, tyle że kieszonkowy komputer. Do tego napędzany mobilną wersją OS X a nie kolejnym z założenia nierozwojowym i egzotycznym firmware. Skoro dziś mogą to zrobić używających różnych sztuczek i haków, i pozbawieni jakiegokolwiek wsparcia pasjonaci to tym bardziej może to zrobić mający przecież spore doświadczenie i możliwości producent, prawda? I to z dnia na dzień. Wątpicie? Apple ma swoje za uszami, robi czasem rzeczy niepopularne lub wręcz głupie – to fakt – ale też mimo paru wpadek od lat produkuje sprzęt z którego ludzie są zadowoleni. Ba! Który prawdziwie a czasem nawet fanatycznie kochają! Czemu więc miałoby się to nagle zmienić? Jeżeli przyszłość ma przynieść jakieś zmiany to raczej na lepsze. To prawda, że iPhone do wielu powszechnych wyobrażeń czy przyzwyczajeń po prostu nie pasuje ale przecież Apple od początku idzie trochę w poprzek – nawet jeżeli jest tak samo zakłamane i głodne naszych pieniędzy jak reszta świata. I pewnie właśnie dlatego ludzie tak bardzo lubią te plastikowe jabłka…