Prawdziwa historia nowego MacBooka…
14 marca 2015 w kategorii Jabłka
MSPANC
MSPANC
Apple pokazało nowego iPhona bo musiało go pokazać. Nowy iPhone musiał być inny niż poprzednicy bo przecież musimy mieć nowe, lepsze to samo. Apple zapowiada przełomowe zmiany bo przecież ukaralibyśmy je okrutnie gdyby zamiast wielkich słów użyło słów adekwatnych do skali nowości. Tacy właśnie jesteśmy – nonsensownie nienasyceni i łapczywi – a Apple (czy jakakolwiek inna firma) nie może tego zignorować. Słowo prawdy skonfrontowane z naszym pragnieniem wywołuje tylko agresję i oburzenie. Chcemy śnić w spokoju a intelektualne spełnienie oferuje nam facet z blenderem… Ot, codzienny smutno-śmieszny obrazek, tyle że w jabłkowym grajdołku. Znacie to, prawda? Widzieliście to już dziesiątki razy w telewizji, czytaliście w gazetach, wysłuchiwaliście na zebraniach i szkoleniach. Słodkie słowa maskujące gorzką pustkę – tak niewiele się zmienia i tak niewiele mamy do powiedzenia… Podczas premiery nowego maka Mini tylko na kilku blogach przeczytałem, oczywisty wręcz, wniosek że jest to zarazem gwóźdź do trumny telejabłka. Wydawałoby się, że jest to ważniejsze niż nowa obudowa, ten sam co zwykle procesor czy ilość pamięci, prawda? Ale gdzie tam! Nikt też nie zwrócił uwagi na interesującą niekonsekwencję Apple w podejściu do konstrukcji sprzętu. Poprzedni mini był właściwie nierozbieralny (teoretycznie bowiem jak wiemy wystarczyła szpachelka) podczas gdy nowy zapewnia użytkownikowi wygodny dostęp do wnętrza obudowy. Z laptopami jest natomiast odwrotnie – poprzednie MacBooki (zwłaszcza białe!) były pod tym względem prawie idealne podczas gdy nowe…
I tak dalej – można by pewnie długo. iPhone czwartej generacji wprowadził kilka drobnych zmian właściwie nieistotnych z punktu widzenia użyteczności – jest szybszy, nowocześniejszy, mocniejszy ale to tylko poprawki drobnych niedoskonałości. Wodotryski w postaci żyroskopu czy większej ilości megapikseli także nie. Ani nawet wyczekiwany przez masy multitasking – który przecież był tylko zwykłym buzzzwordem. To zmiany który nie uczynią z nowego iPhona urządzenia diametralnie innego, lepszego niż starsze modele. Nie uczynią korzystania z niego nowym czy bardziej satysfakcjonującym doznaniem. Tak jak duży ekran nie uczynił iPada czymś niezbędnym. To tylko sztuczki mające zachęcić nas do wydania paru złotych na nową, zwykle fajną – temu nie przeczę – zabawkę. Czasem prezent od losu na który czekaliśmy – ale nic więcej. A za rok i tak pojawi się nowszy i lepszy, prawda? Paradoksalnie największy potencjał dostrzegam w wbudowanych w nowego iPhona kamerach – choć zawsze to wykpiwałem. I nie chodzi mi tu wcale o wideorozmowy pomiędzy komórkami (UMTS) lub iPhonami ale o możliwość uczynienia ich w przyszłości kompatybilnymi z popularnymi komunikatorami. Wyobraźcie sobie iChata 6.0 który potrafi nawiązać wideopołączenie z iPhonem czwartej generacji… Albo Skype! Albo jakikolwiek inny program. Zamiast nowinki, zabawki dla posiadaczy ostatniego krzyku techniki jakim jest teraz Face Time robi się z tego naprawdę funkcjonalna rzecz dla ludzi pozostających w rozjazdach. Łącząca ze sobą prawdziwe miliony realnych użytkowników a nie tylko gadżeciarzy. To byłoby coś, nie sądzicie?
Wszystkie te rzeczy mogą sugerować zmiany jakie zobaczymy w kolejnej odsłonie OS X. Nowy Front Row, nowy iChat, jeszcze większa integracja z mobilnymi urządzeniami – bo przecież jeśli iPad i iPhone mają funkcjonować obok siebie a nie jeden zamiast drugiego, kabel USB przestaje być sensownym rozwiązaniem, zwłaszcza w tak lansowanym przez Apple bezprzewodowym środowisku… To przecież interesujące, nawet jeśli tylko „wygdybane”, prawda? Łatwiej jest jednak o tym milczeć i skupić się na „nowościach”, infantylnych wyliczankach lub dokładaniu do pieca. Owszem, Apple się zmienia, pisałem o tym już kilkukrotnie. Zmienia się pod wpływem reguł jakie obowiązują na rynku, być może nawet ze szkodą dla technologii ale za to z pożytkiem dla ludzi. Przynajmniej na razie. Czasy w których maki były komputerami dla wtajemniczonych dawno już minęły – dziś to po prostu komputery lepsze i niewiele droższe od pecetów i stać na nie chyba każdego (używane też są dobre!) – to dobrze, ale prysł też urokliwy czar „epoki katakumbowej”. Zanika też staranność z jaką producent traktował nas, swoich klientów oferując przemyślane, kompatybilne w dół aktualizacje, niezawodność, dbałość o szczegóły i rozsądny stopniowy rozwój oprogramowania. Zastępuje go pośpiech, coraz lepiej zauważalny kompromis – ale taka jest, była i zawsze będzie cena naprawdę masowej produkcji. Zrozumcie mnie dobrze, bo ja wcale nie mam zamiaru narzekać – to koszt który warto zapłacić. Apple, mimo wpadek, trzyma poziom i ciągle robi i oferuje więcej niż ktokolwiek inny na rynku. Kłopot tylko w tym, że my wolimy raczej słodko śnić… Czas chyba otworzyć oczy.
Po drugie, pobieramy pobieramy wtyczkę Reload Button autorstwa Johna Siracusa. Po trzecie, klikamy dwa razy w niepozostawiającą złudzeń co do zawartości ikonkę i… gotowe!
Jeżeli przycisk się nie pojawi się od razu znajdziecie go zapewne w ustawieniach toolbara (Customize Toolbar, pojęcia nie mam jak to jest przetłumaczone w polskiej wersji systemu).
Jeśli i wam kursor myszy mimo wszystkich tych długich miesięcy autotresury ciągle wędrował w lewą stronę okienka a dopiero potem poirytowany mózg podpowiadał „⌘R głupcze! ⌘R!” na pewno poczujecie ulgę. Ja w każdym razie jestem baaardzo usatysfakcjonowany. Mimo, że to właściwie drobiazg – prawda?
Pokazywały też dobitnie, że istnieje jakaś – i to atrakcyjna – alternatywa dla burej, bezbarwnej i przykurzonej codzienności. Kiedy jednak technika poszła do przodu i kolejna generacja imaków bez przeszkód trafiła do obudowy monitora skończyła się finezja. Unikatowy design zniknął. Współczesny iMac wprawdzie nadal dobrze wygląda – zwłaszcza w porównaniu z pseudoeleganckimi pecetami – ale gdzież mu tam do starszego brata z procesorem G4! Wiecie chyba co mam na myśli? Popatrzcie tylko na powyższy obrazek! Nawet najbardziej designerski projekt monitora będzie w końcu przypominał tylko monitor. I tyle – nic więcej. Podobnie rzecz ma się z iPhonem – pierwszy wywoływał zachwyt, każdy kolejny co najwyżej życzliwe zainteresowanie. GPS? Fajnie. Kompas? Może się przydać. 99$?! Poproszę dwa! Cztery razy większy ekran? Tak! Mam ogrodniczki z wielką kieszenią na brzuchu. Ale miejsca na fascynację już tu nie widzę. Nowy iPhone jest więc bez wątpienia lepszy od poprzedników ale też – w jakimś sensie – gorszy. Nie mam złudzeń że go kupię – mój stary dobry „2G” już swoje wysłużył i należy mu się emerytura w przytulnej szufladzie ale wiem, też że mimo wszystkich tych wodotrysków, megaherców i strannie wyreżyserowanych zachwytów nie będzie to już to samo. Ot, po prostu kolejna komórka, z której wspaniałych możliwości zapewne nigdy nie skorzystam. Mam przy tym nieprzyjemne wrażenie, że kiedyś było tak, iż rynek wzorował się do Apple podczas gdy od jakiegoś czasu Apple coraz bardziej wzoruje się na rynku… Ale może po prostu to ja zbyt szybko się starzeję? Jedyna pociecha w tym, że applowskie „poważne zabawki” przynajmniej działają tak jak powinny. I oby tak zostało.
I jeszcze jedno bo ktoś to musi napisać – to był kolejny nudny keynote. Ani słowa o nowym OSX, ani słowa o normalnych komputerach, ani słowa o nowych programach lub chociaż ich aktualizacjach… Nic. Wiocha i tyle. Niestety zapowiadany szumnie koniec ery peceta oznacza też koniec ery maka.
Jednak iPad to już przecież coś więcej niż tylko kolejne akcesorium. To coś więcej niż tylko dodatek czy kieszonkowy komputerek mający w podróży czy w terenie zastąpić laptopa. iPad ustawia nie tylko konkurencję ale przecież także i użytkownika. I nie chodzi tu tylko o miejsce w którym będziemy go używać ale głównie o sposób w jaki będziemy to robić. Z dzisiejszej perspektywy widać już bardzo wyraźnie, że Apple konsekwentnie oddala się od zwykłych, tradycyjnych komputerów – zapomniana już zmiana nazwy, publiczne ogłaszanie się firmą mobilną, wreszcie skromne i zachowawcze premiery… Nie pisze tu oczywiście o sprzęcie, który rokrocznie wzbogaca się o nowe procesory czy karty graficzne ale pytam gdzie się podziały prawdziwe aktualizacje (od dawna dostajemy właściwie tylko bugfixy) sztandarowych applowskich programów? W końcu maki to nie tylko sprzęt ale przecież oprogramowany sprzęt! Co dzieje się więc z OS X, iLife, iWorkiem? Dlaczego na horyzoncie nie widać nie tylko grubszych aktualizacji ale też żadnego nowego softu? Ostatnim nowym tytułem pochodzącym z Cupertino było chyba Aperture, które swoją premierę miało w 2005 roku i od tej pory właściwie wcale się nie zmieniło mimo że w sklepach leży wersja 3.x. Czyżby więc iPhone, iPad oraz dystrybucja muzyki, gier, książek, reklam i filmów miała na dobre przykryć to co jeszcze do niedawna było dla nasz wszystkich najważniejsze? Zauważcie – znamy przyszłość iPhona, znamy przyszłość iPada, ekscytujemy się nawet platformą iAd której zadaniem jest wciskanie nam niechcianych reklam wewnątrz aplikacji ale jakimś dziwnym trafem nie wiemy zupełnie nic o przyszłości naszych maków! Nie wiem jak wam ale mnie tego brakuje. Od zawsze interesowała mnie bowiem technologia a nie sprzedaż, wielkie ambicje czy zadziwiająca niekiedy umiejętność opakowywania tego samego w nowe pudełka. Swoją drogą, dobre chociaż to, że Jobs od razu rozwiał straszne plotki na temat dużego App Store – nope! – i certyfikowania makowego softu na wzór iphonowy… Oczywiście nie mam pretensji do Apple – firma odcina kupony własnego, zasłużonego sukcesu i bardzo dobrze. Tak być powinno. Jednak trudno nie zauważyć że iPody, iPady i iPhony to urządzenia służące głównie do konsumpcji różnych treści – podczas gdy stare dobre komputery nigdy nie były tak bardzo ograniczone, służyły do czegoś więcej niż tylko połykanie, prawda? Pytam więc – czyżby hurraoptymistyczna przepowiednia Grubera o redefinicji roli osobistego komputera miała się spełnić właśnie w taki groteskowo-karykaturalny sposób? Cóż, internet już został przykryty przez różnego rodzaju podsieci w stylu facebooka, które z prawdziwą siecią i jej kulturą nie mają nic wspólnego – może więc taka jest niezmienna kolej rzeczy? Szczerze mówiąc, pasuje mi to z grubsza jak iPad do kieszeni…
Ale może przesadzam?
Serwis macgizmo.com donosi że Apple wymieniło w zeszłym tygodniu drzwi w toalecie na pierwszym piętrze. Redaktorzy serwisu dotarli do oryginałów rachunków opiewających na kwotę $47 za futrynę i $39 za same drzwi. Nie wiadomo jednak ile wynosiło wynagrodzenie ślusarza oraz jakiego rodzaju zamek zamontowano. Nieoficjalnie mówi się też o przewieszeniu lustra i nowych, kremowych pojemnikach na papierowe ręczniki. Informacje te nie są wprawdzie potwierdzone ale pochodzą ze źródła, które już wielokrotnie zdradzało podobne rewelacje – i wszystkie z nich zyskały potem potwierdzenie. Przypomnijmy, że najbardziej spektakularnym sukcesem macgizmo było ujawnienie przed premierą iPoda nano, że wejście „C” na schody przeciwpożarowe na trzecim piętrze w hali Moscone Center West będzie w czasie prezentacji zamknięte na kłódkę. Wracając jednak do tematu – nie było by może w tym nic specjalnie dziwnego gdyby nie fakt, że wymiana drzwi łączy się z zatrudnieniem Jerome Alistaira, który do tej pory był starszym specjalistą od zabezpieczeń strategicznych w firmie Croox z Milwaukee w stanie Wisconsin, która zajmuje się łazienkami od 1893 roku. Firma Jobsa oczywiście nie komentuje tych doniesień (co akurat w jej przypadku nie jest żadną nowością) ale Stock Jones, słynny bloger, który drobiazgowo przeanalizował historie patentową Apple od 2009 roku słusznie zwraca uwagę na zeszłotygodniowy zakup 6 kontenerów toi-toi, którego dokonano anonimowo w Wenezueli za pośrednictwem kancelarii prawniczej Tim, Tom and Dick z Dominikany, która specjalizuje się w dyskretnych zamówieniach dla korporacji z Krzemowej Doliny. Panowie Tim, Tom i Dick wielokrotnie kupowali różne rzeczy nie mówiąc nikomu dla kogo i po co – a to budzi zrozumiałą ciekawość… Prawdopodobnie przyczyną wszystkich tych posunięć jest nadciągająca wielkimi krokami wojna z Google – klucz do poprzednich drzwi zaginał bowiem jeszcze w latach 1996-97 i istnieje podejrzenie że mógł trafić w ręce Erica Smitha już w 2007 roku. Po ujawnieniu powyższych informacji kurs akcji Apple wzrósł 0,4%, potem spadł o 0,7% a na koniec dnia skoczył o kolejne 0,3% w górę. Jak widać mimo zaskoczenia rynek przychylnie zareagował na zmiany. Niestety, na razie nie wiadomo kiedy Google zamierza podjąć jakieś konkretne działania prawne w tej sprawie a sam Smith konsekwentnie odmawia komentarzy. A przecież Apple zdobywa ostatnio coraz większą popularność i wciąż rośnie liczba użytkowników jej sprzętu i oprogramowania trudno więc milczeć tak długo. Jest więc całkiem możliwe, że już wkrótce strategię brązowego oceanu (brown ocean of bullshit) trzeba będzie zastąpić brązowym tsunami ewentualnie niezbyt rzadkim kosmicznym kataklizmem, który zgodnie z przepowiednią wróżki Ilony z Rzeszowa i aktualnymi estymacjami NASA ziści się już na początku 2012 roku. A wtedy właśnie ma przecież zostać zaprezentowana trzecia generacja iPada – czy to przypadek? Na szczęście o wszystkim dowiecie się z wyprzedzeniem czytając gazety i blogi. Nie ma więc powodu do paniki. Grunt to być na bieżąco!
Oprogramowanie, które służy tylko do tego aby wyciągnąć od ludzi parę centów – bezpośrednio lub pośrednio, wyświetlając dwie reklamy. I tyle. Nie ma tu żadnego drugiego dna – jest za to natłok gości którzy próbują zarobić łatwe pieniądze wrzucając do App Store sto albo i tysiąc byle jakich fotek. Tygodniowo. Nic dziwnego, że Apple je usuwa, dużo bardziej dziwne jest to, że w ogóle je do dystrybucji dopuszcza ale mniejsza już o to – wiadomo od samego początku, że kolaudacja tworzy z grubsza tyle samo problemów ile rozwiązuje. Nic nowego. Najbardziej absurdalne jest to, że w ogóle ktokolwiek chce je ściągać! Ja wiem, że faceci dzielą się na tych którzy oglądają pornografię i na tych, którzy się do tego nie przyznają, wiem że większość z nas zawsze chętnie rzuci okiem na damskie krągłości niezależnie od tego jak bardzo są zakryte – i nie to mnie dziwi. Dziwi mnie, że ktoś potrzebuje do tego specjalnej aplikacji! Internet pełen jest pornografii i erotyki – wyszukanie zdjęć lub filmów mniej lub bardziej roznegliżowanych pań (lub panów, solo lub w dowolnie wyuzdanych konfiguracjach) zajmuje mniej więcej jedną sekundę. iPhone ma normalną przeglądarkę, popularne serwisy w tym także te „dla dorosłych” mają iphonowe skórki, a nawet wyświetlają filmy bez flasha, domena sex.com jest warta zylion dolarów a my rozmawiamy o tym, że Apple wprowadza obyczajową cenzurę? Że reaguje na skargi zatroskanych rodziców? Że wpływa na dzieci młodzież chroniąc ich delikatne oczy przed golizną? Bez jaj! Nie widziałem na oczy żadnych statystyk tego pseudobikinibiznesu ale nie zdziwiłbym się wcale gdy się okazało, że więcej takich aplikacji powstaje niż się ich ściąga… Naprawdę – czasem milczenie jest złotem.
Cóż, lubie tą piosenkę. Wszak żeby obejrzeć coś takiego nie potrzebujecie wcale dwurdzeniowego procesora. Rip z VHS w okienku o szerokości 400 pikseli? Wystarczy iBook G3 z 256MB pamięci. Albo netbook za 600zł. Albo smartfon. A przynajmniej tak być powinno – nie sądzicie? To nie wina Adobe, przekonuje Kurasiński, że ludzie źle wykorzystują flasha, że nadużywają go projektanci, że chciwi właściciele serwisów umieszczają trzy boksy reklamowe zamiast jednego i tak dalej i tym podobne. Doprawdy? Ktoś w ogóle jest odpowiedzialny za rozwój i przyszłość tej technologii czy może jest ona jak pogoda – dziś mokro, jutro ciepło a pojutrze śnieg? Źle się ubrałeś? Twój problem! A jednak – wydawało mi się zawsze, że od technologii służącej do budowania stron internetowych, interaktywnych animacji, wypasionych menu, wyświetlania przesuwających się po ekranie napisów; służącej dodatkowo do ogrywania muzyki i uspokajających dźwięków oraz do wyświetlania reklam, filmów, reklam, kreskówek, reklam i Bóg jeden wie do czego jeszcze – ach! byłbym zapomniał o reklamach! – należy wymagać przede wszystkim tego aby była lekka i wydajna. Przesyt jest bowiem jej naturą! Musi być jej dużo z definicji. I tak właśnie jest. Tak to właśnie działa! Cały ten migający, wszechobecny i ruchomy crap jest po prostu na swoim miejscu. Co ty tutaj robisz? – pyta zdziwiony Kurasiński. Ja? Ja tu mieszkam – mówi żaba.
Pomyślcie jednak ile czasu, pieniędzy i wysiłku zaoszczędziliby owi dzielni i świadomi marketerzy gdyby nie musieli tak bohatersko walczyć o optymalizację! Ile pieniędzy zarobiliby ich klienci gdybyście wy nie musieli blokować flasha żeby móc używać komputera zarówno do pracy jak i rozrywki jednocześnie! Multitasking jest – pamięci brak. Oto komputeryzacja na miarę XXI wieku! Pomyślcie ile zaoszczędzilibyście nie kupując rodzicom co roku „komputera tylko do internetu”, który nie zacina się, nie przerywa i nie zatrzymuje. Kłopot w tym, że ten „internet” zadziała nawet na Motoroli MC68000 (albo i ośmiobitowym C-64!) podczas gdy flash… Core2Duo to zbyt mało! Internet – a także komputery i ich użytkownicy – od dawna potrzebują jakiegoś nowego wynalazku, który pozwoli skończyć bezsensowną walkę o zasoby pomiędzy przeglądarką a resztą aplikacji i systemem. Już widać – i to gołym okiem – że nikt nie będzie za nim płakał. Zrozumcie mnie dobrze – tu nie chodzi o Flasha jako takiego. To potężne i imponujące narzędzie. Tu nie chodzi o gry, aplikacje sieciowe ani nawet o rozbudowane, wykonane przez profesjonalistów i za duże pieniądze flashowe serwisy. Tu chodzi o flasha w internecie. Flasha dla reszty z nas. Używanego przez dzieci, emerytów i megakorporacje. Używanego do wszystkiego bo tak jest prościej. Wygląda to dziś prawie jak zapisywanie tekstu w gifach. Och! To się sprawdza – można go w końcu przeczytać a nawet wydrukować – ale nie mówcie mi, że to jest dobry pomysł! I że problem z przeszukiwaniem takiego tekstu bierze się stąd, że ludzkość zbyt dużo pisze… To niedorzeczne! Flash się po prostu do roli która pełni nie nadaje. To żadna dziwaczna teoria – to praktyka. Codzienne doświadczenie wielu milionów ludzi. Kurasiński sprowadza jednak wszystko do tzw. „złego flasha” i obciąża winą za tą sytuację głównie jego użytkowników – tymczasem pomiędzy niewłaściwym zastosowaniem narzędzia a tym jak ono działa istnieje zasadnicza różnica. Kałacha też można użyć w dobrej lub złej sprawie, można z niego strzelać celnie lub niecelnie – prawda? Rzecz w tym aby się nie zacinał. I dlatego się właśnie nie zacina…